Matka zamordowanego polskiego sierżanta US Marines, Henryka Pietrzak, przekazała nam swój list skierowany 11 listopada 2008 roku do prezydenta-elekta Stanów Zjednoczonych Baracka Obamy. I zaskakującą odpowiedź z Białego Domu.
Zabili mi syna. Miał 24 lata. Był sierżantem US Marines. Nazywał się Jan Paweł Pietrzak. Jan Paweł to polskie imiona odpowiadające angielskim John Paul. Syn dostał je dla uczczenia Jana Pawła II, polskiego papieża Kościoła Rzymskokatolickiego, który odmienił oblicze świata i zmienił bieg jego historii doprowadzając do upadku komunizmu.
W 1994 roku, wraz z mężem, synem i córką wyemigrowaliśmy do Stanów Zjednoczonych. Zamieszkaliśmy na Brooklynie w Nowym Jorku. Oboje z mężem ciężko pracowaliśmy, aby wychować nasze dzieci na dobrych Amerykanów i patriotów ich nowej ojczyzny. Po zbrodniczym ataku terrorystycznym 11 września 2001 roku, kiedy syn miał 17 lat, zdecydował, że pójdzie do US Marines. Chciał bronić Ameryki.
Chciał to robić w legendarnej formacji amerykańskich sił zbrojnych, znanej z waleczności, wierności i poświęcenia. Strzegącej prezydentów Stanów Zjednoczonych i najważniejszych osób w państwie. Chciał iść drogą ciężkiej, ale zaszczytnej służby.
Wstąpił do Marines w 2003 roku. Walczył w Iraku. Po powrocie służył w bazie Camp Pendleton w Kalifornii. Awansował i robił karierę w jednostce helikopterowej, jako sierżant dowódca zespołu obsługi technicznej maszyn bojowych. W maju tego roku kupił dom w Winchester. 8 sierpnia br. poślubił Quianę Jenkins, amerykańską Afroamerykankę z Kalifornii. Zaczęli budować swoje własne życie.
To życie odebrane im zostało w bestialski sposób 15 października ubiegłego roku. Oboje zostali napadnięci we własnym domu. Zostali związani i zakneblowani. Następnie poddani nieludzkim torturom. Żonę syna w bestialski sposób gwałcono.
Najprawdopodobniej na jego oczach. Potem, z zimną krwią dokonano egzekucji.
Sprawcami okazali się... czterej żołnierze US Marines, tak jak mój syn. Jego bracia w służbie. Z tej samej jednostki, co syn. Dwóch z nich było jego podkomendnymi.
Sprawcami okazali się czterej Afroamerykanie, tak jak moja synowa. Jej bracia z tej samej grupy etnicznej. Braci zabili brata i siostrę.
Pytam: Dlaczego się tak stało? Skąd znaleźli w sobie tyle dzikiej, bezwzględnej siły i okrucieństwa? Co ich motywowało? Co sprawiało, że mój syn i moja synowa stali się dla nich nie do zniesienia? Czy tylko chęć okradzenia ich domu? Jeżeli tak, to dlaczego nie przyszli, kiedy nikogo w nim nie było, a w środku nocy, po zęby uzbrojeni?
Pytam: Jak to się stało? Jak w US Marines mogli się znaleźć ludzie o skłonnościach morderców, z których co najmniej jeden – jak czytam w prasie – był członkiem gangu?
Czy to prawda, że w ostatnich latach kryteria naboru do sił zbrojnych zostały tak obniżone, że mogą w nich służyć ludzie z przeszłością kryminalną i wyrokami, bowiem brakuje chętnych do wojennej służby? Czy, gdyby nie mogli, mój syn i moja synowa, żyliby dziś?
Śmierć na wojnie z ręki wroga jest dla żołnierza honorem patriotycznym. Ten fakt pozwala przezwyciężyć rodzinie tragedię rozstania. Śmierć żołnierza we własnej ojczyźnie z ręki drugiego żołnierza odbiera sens służbie wojskowej. Dla rodziny staje się wiecznym cierpieniem. Moje cierpienie nie ustanie póki żyję.
Chcę jednak, aby nigdy, żadna matka żołnierza nie musiała cierpieć z tego samego powodu, co ja. Dlatego chcę, aby sprawa śmierci mego syna została wyjaśniona do samego końca. Należy się to wszystkim matkom wszystkich żołnierzy pozostających w służbie.
Ta sama wiedza należy się także rodzicom mojej synowej. Muszą wiedzieć, dlaczego zginęła, jako żona żołnierza. Dlaczego została wybrana na cel wrogiego i bestialskiego ataku we własnej ojczyźnie i w czasie pokoju. Należy się to także wszystkim rodzicom wszystkich żołnierskich żon.
Poprzez śmierć Quiany i Jana Pawła dokonało się zło śmiertelne. Zginęli z rąk braci. Najwyższa pora, aby w Ameryce nikt więcej już nigdy tak nie ginął.
Time for Change.
Zwracam się do Pana, aby pomógł mi Pan w możliwość tej zmiany uwierzyć.
Niech Bóg ma Pana w swej opiece.
Z wyrazami szacunku i nadziei,
Henryka Pietrzak-Varga”.
Przez wiele miesięcy nic się nie działo.
W kwietniu br. okazało się, że list został zagubiony i Henryka Pietrzak poproszona została o ponowne wysłanie go do adresata. Zrobiła to i wyczekiwała na odpowiedź. Ta wreszcie nadeszła. Nosi datę 19 czerwca br. Brzmi:
"Droga Pani Pietrzak-Varga:
Dziękuję za skontaktowanie się z Prezydentem Obamą. Prezydent ceni sobie, że poświęciłaś swój czas na wyrażenie swoich trosk i opinii.
Przepraszamy za opóźnienie w odpowiedzi i mamy nadzieję, że sprawa przekazana uwadze Prezydenta została rozwiązana. Jakkolwiek jednak, jeżeli czujesz, że nadal potrzebujesz pomocy ze strony agencji federalnej, z przyjemnością ci pomożemy. Prosimy zapoznaj nasze biuro z krótkim zaktualizowanym opisem swej sprawy.
Możesz wysłać swój nowy list Prezydentowi pocztą, ale dostaniemy go dużo szybciej, jak zrobisz to poprzez stronę internetową Białego Domu:
www.whitehouse.gov/contact. [...]
Jeszcze raz dziękuję za korespondencję,
Z poważaniem,
F. Michael Kelleher
Specjalny Asystent Prezydenta
Dyrektor d/s Korespondencji Prezydenckiej”.
Henryka Pietrzak opanowuje emocje z trudem.
– Przecież to jest standardowa odpowiedź, jaką można wysłać każdemu w każdej sprawie. Jak mam dopasować zwrot, że oni mają nadzieję, że moja spraw została rozwiązana. Co to znaczy? Że ktoś mi zwrócił syna?! – pyta pani Henryka.
Zrozpaczona matka nie wierzy, aby Barack Obama jej list widział. Wierzy, że gdyby widział, nigdy nie pozwoliłby na odpowiedź, jaką dostała. – Przecież prowadził swą kampanię pod hasłem: "Czas na zmianę”. I tyle ludzi mu uwierzyło...