Nazwisko i imię: Andrzej Kot „Jajo Kot”. Specjalizacja zawodowa: Różnota u kota. Studia: Samokształcenie pod kierunkiem frasunkiem. Stałe zatrudnienie: Pracownik-kłusownik. Przykłady najbardziej reprezentatywnych prac: Prace za różne płace, druki ulotne. Uwagi – wolne wnioski – propozycje: DELICJE*
Artysta-kamikadze. Totalnie poświęcony sztuce. Dziś już nie ma takich artystów i takich ludzi. Ostatni namaszczony przez Boga **.
Tak mówią o nim ci, którzy go znali. I dodają: dowcipny, szalenie wrażliwy, skromny, zdystansowany, wyjątkowy, niezastąpiony. Zdeterminowany i świadomy tego co robił.
Wszędzie zostawiał po sobie ślad: grafiki, exiblirisy, art-żarty. Ale monograficznego albumu doczekał się dopiero po śmierci. 17 lutego, w pierwszą rocznicę śmierci artysty, w Dniu Kota, w Domu Słów przy ul. Żmigród 1 w Lublinie o godz. 18 prezentacja wydawnictwa „Ot Kot”.
- Teraz może stać na półce obok jego artystycznych idoli: Młodożeńca, Stannego, Lenicy, Urbańskiego - mówi Jarosław Koziara, wieloletni przyjaciel Andrzeja Kota, a dziś także jego wydawca. - Jedyne, czego mi będzie brakować, to jego miny. Jak się drapie po głowie, zaczyna dreptać w miejscu, jak mówi, że „tłusto”. On jak się cieszył, to tak naprawdę, szczerze, całym ciałem.
***
Przez lata w koty zostały uposażone setki ludzi. Nie tylko w Lublinie, bo Kot swoje prace rozsyłał po całym świecie.
- Uprawiałem sztukę poczty - mawiał.
Słał pakunki do znajomych typografów, kaligrafów, grafików, ale też bibliotek, muzeów, pism branżowych. To nie były zwykłe paczki.
Marion Muller w kilkustronicowej publikacji o Kocie w nowojorskim „Upper & Lower Case Magazine” (czerwiec 1982 r.) pisała: „Jeśli masz tyle szczęścia, by dostać przesyłkę od Andrzeja Kota, to bardzo prawdopodobne, że przyjdzie ona w różowej kopercie, ekstrawagancko ręcznie dekorowanej. Taki list, zwłaszcza w poniedziałkowy poranek, pomaga zacząć dzień z uśmiechem na twarzy”.
Poczucia humoru mu nie brakowało. Zdarzało mu się pakować do paczek puste opakowania po papierosach czy herbacie. - Niech się zastanawiają po co im to pakuję - mówił.
W zamian też dostawał prezenty. Z zagranicy przychodziły ilustrowane książki, albumy, wiktuały, czasem dolary. Biegł wtedy do Pewexu, kupował wino i leciał do przyjaciół.
***
Lublin urzędniczy Kota nie doceniał. Od miasta przez całe życie dostał jedną nagrodę. - A... przyda się - miał skomentować.
Pierwsze podejście do wydania artyście albumu miało miejsce w czasach, gdy Grzegorz Linkowski kręcił swój pierwszy film o Andrzeju Kocie (obecnie reżyser montuje drugi). Premiera „Afabetu Kota” była w 2000 r.
- Spiritus movens ualbumienia Kota był Marek Łoś, wydawca Miejskiej Gazety Powszechnej. Benek (Bernard Nowak - przyp. aut.) się do tego pomysłu zapalił - wspomina Marek Słomianowski, przez lata największy lubelski antykwariusz, dziś pracownik Domu Słów. - Zebrało się kilku zacnych chłopaków, paru profesorów, paru redaktorów i poszli do urzędu. Wchodzą, tłumaczą, a pani przy biurku w pewnym momencie pyta „A kto to jest ten Andrzej Kot?” Jak stali, tak wyszli.
To anegdota. W rzeczywistości panowie przebili się przez sekretariat. Funduszy na wydawnictwo jednak nie dostali. Miasto nie było tym zainteresowane.
***
Był też pomysł na rzeźbę. Figura idącego artysty, z nieodłącznym workiem na ramieniu, miała stanąć na Grodzkiej, na trasie jego codziennego szlaku. To też się nie udało. Ale przyjaciele się nie poddają.
W zeszłym roku pojawiła się idea „memento-elewacji”. To pomysł Jarosława Koziary. - Nie chodzi o to, by każdemu lubelskiemu artyście dedykować kamienicę na Starym Mieście, ale ktoś taki jak Kot zdarza się raz na 700 lat - tłumaczy.
Nie chodzi o kamienicę, w której mieszkał artysta (Grodzka 19 jest po remoncie, mieści się tam Hotel Waksman), ale o sąsiednią. - Kamienica jest prywatna, ale jest przychylność właścicieli, można to robić razem - tłumaczy Koziara.
Miałaby to być elewacja w technice sgraffito, polegająca na położeniu warstw tynku w różnych kolorach i zeskrobywaniu górnej warstwy tak, by powstał wzór. Takie frontony na Starym Mieście już są, np. na Hotelu Alter czy pubie U Szewca. Projekt na Grodzką 17 już jest gotowy, Koziara pokaże go w środę na promocji albumu w Domu Słow. Koszt wykonania? Ok. 100 tys. zł.
***
- Na Grodzkiej był czas uśmiechu losu - mawiał Kot.
Nie chciał się wyprowadzać ze Starego Miasta. Prosił o byle dziuplę, by mógł tylko tu zostać. Urzędnicy wiedzieli lepiej: dostał mieszkanie na Felinie, w bloku. Dla niego to były Antypody. Nie wiadomo czy w ogóle pojechał zobaczyć nowe lokum. Nie przeprowadził się tam. Wylądował w Pekinie na Głębokiej. Tam miał pracownię, tam spał. Skoro świt wstawał i ruszał w drogę.
Krążył po mieście, gubił tropy. - Jak lis, a nie jak kot - śmieje się Słomianowski.
Pytany o stały szlak Kota Słomianowski wylicza: Stare Miasto, czyli Grodzka, Dominikańska, Rynek. Potem Zielona, bo tu był „Lamus historyczny” pani Popek i sklep zoologiczny pana Sułka. Oczywiście Krakowskie Przedmieście, ale nie dalej niż do pedetu (bo po co?) Potem Kapucyńską do Narutowicza, tam do Teatru Osterwy i do biblioteki. To był dłuższy przystanek. Pracowało tam wielu znajomych. Była też herbancja i papierosy.
- Niezwykle czujny. Gdy czuł, że atmosfera gęstnieje, to leciał dalej - wspomina Koziara.
- Jędruś po prostu był. Nie zajmował miejsca - stwierdza Słomianowski.
Prawie 20 ostatnich lat „nie zajmował miejsca” w Info-Arcie naprzeciwko ratusza.
***
Info-Art to agencja reklamowa na I piętrze „kamienicy z kwiaciarnią” na pl. Łokietka. Ściany niewielkiego pomieszczenia obwieszone są „kocimi” grafikami i plakatami. Tu była jego baza wypadowa. Tu przychodziła cała jego korespondencja.
- Wstawał, biegł do Łopacińskiego, bo tam otwierali wcześniej i o godz. 9 był już u nas - wspomina Magdalena Kiełkiewicz. - Był częścią naszej pracowni. Skanowaliśmy, przerabialiśmy, drukowaliśmy. Ale reszta to już czysta przyjaźń.
Ciągnęło go do ludzi, potrzebował ich. - Kochał Lublin, kochał ludzi. Jak ktoś mówi, że był samotnikiem to nieprawda - przekonuje pani Magda.
- W niedzielę też się spotykaliśmy, tutaj lub u niego w pracowni. Ciężko mu było przetrwać samemu wolny dzien. Z daleka widziałem jak przestępuje z nogi na nogę nie mogąc się doczekać kiedy wreszcie przyjdę - opowiada Ireneusz Madej.
- Był ode mnie starszy o 11 lat, od Irka o 22, ale nigdy tej różnicy wieku nie czuliśmy. Mentalnie był najmłodszy z nas. Umarł jako młody człowiek - mówi pani Magda.
W Info Arcie jest jego gramofon. I kilka płyt, które Kot słuchał na okrągło: Wysocki, Grzesiuk, Okudżawa.
***
- Żył sztuką, nic się nie liczyło poza rysowaniem. Musiał być kawałek papieru, ołówek, jakiś blat. Nie mogło też zabraknąć herbancji i papierosów - wspomina Marek Słomianowski.
Palił namiętnie, z dużą satysfakcją. Nigdy z filtrem. Kiedyś Sporty, ostatnio te z targu, domowej roboty. Mówił na nie „kokoski”.
Nigdy nie przeklinał. Nie złościł się, gdy ktoś go źle potraktował. - Mógł być co najwyżej strapiony. Siedział wtedy zamyślony - wspomina Irek Madej z Info Artu. - Nigdy nie słyszałem by mówił, że kogoś nie lubi. Jak się do kogoś zraził, to zrywał kontakt. I nic nie było go w stanie zmusić do powrotu.
Do każdego podchodził z szacunkiem. Pijaczków ze Starego Miasta, którzy sępili od niego papierosy, też nie omijał szerokim łukiem. - Nawet jak miał ostatniego to zatrzymał się, zamienił parę słów i dał - opowiada Magda Kiełkiewicz.
- Grzegorz Linkowski mówił, że Andrzej był facetem o kilka poziomów wyżej od nas wszystkich. Podpisujemy się pod tym - mówią właściciele Info Artu. - Czujemy się wyróżnieni, że mogliśmy z nim spędzić trochę czasu.
***
Żył z dnia na dzień, niczego nie gromadził. Oprócz druku: książek, albumów, czasopism. Ale też cieszyły go do pewnego czasu. - Ja już się nacieszyłem - mówił i oddawał.
- Wiele rzeczy przechodziło przez jego ręce, ale niewiele się w nich zatrzymało - przyznaje Koziara.
Prawdziwy, szczery, autentyczny. Nigdy nikogo i niczego nie udawał. - Miał swój styl, także w ubiorze, ale nie miał potrzeby przebierania się - wspomina pani Magda z Info Artu.
Czarny golf, ciemne sztruksy, na ramieniu nieodłączny płócienny worek. W środku nosił swoje skarby: książki, którymi się ostatnio zafascynował, korespondencję z ostatniego okresu, cały swój warsztacik, czyli pastele i piórko. I swoje prace, którymi tak hojnie wszystkich wokół obdarowywał.
***
Jak miał to szastał, pożyczał, fundował. Zwykle nie miał, ale nigdy nie żebrał, nigdy niczego się nie domagał. Oddawał prace za bezcen. Za kawę, za papierosy. Za „co łaska” i „jaka hojność”.
- Najwyżej przygryzł wargę i poszedł dalej. Nie każdy potrafił docenić jego hojność - wspomina Koziara.
- Szalenie wielkoduszny. Ogromną radość sprawiała mu radość dawania. Sam nie miał dużo, ale zawsze się dzielił, każdego obdarowywał. Niektórzy to wykorzystywali - przyznaje Magda Kiełkiewicz.
Uparty. - Nikomu nie udało się wymusić na nim konkretnego motywu. Pieniądze się nie liczyły, rezygnował „Polecam konkurencję” mówił - opowiada Madej.
***
Miał oko do pięknych rzeczy. Do kolorów i graficznych wzorów. Nie potrafił się im oprzeć.
- Przyniósł mi kiedyś z lumpeksu koszulę w czarno-białą kratę. Jak taka sroka wyłowił to ze sterty badziewia - wspomina Koziara.
Miał okres, że namiętnie obdarowywał swoją bratową tkaninami. Kupował i wysyłał je do Grodziska. Inne wieszał na oknie w swojej pracowni. Ciągle dowieszał kolejne.
Gramofon, kilka płyt, książki, czasopisma, swoje prace - to był cały jego majątek.
- Nigdy nie mówił że o czymś marzy - wspomina Magdalena Kiełkiewicz. - Sztuka dawała mu tyle radości i satysfakcji, że na co dzień wydawał się być bardzo szczęśliwy. Nigdy też nie mówił, że o czymś marzy.
Nie potrzebował ani lodówki, ani telewizora. Gazu się bał. Nigdy nie miał telefonu. Nie chciał. Najnowsza technika przerażała go. A może nie chciał być niewolnikiem niczego?
***
Jarosław Koziara: - Przyszedł kiedyś do mnie do pracowni na UMCS sygnować swoje grafiki, które wydrukowaliśmy na dużym formacie. jedna studentka zmagała się wtedy ze swoja praca dyplomową. Robiła alfabet dla słabowidzących. Śmignął jej to od ręki w półtorej godziny.
Z typową dla siebie lekkością kreacji. Chwilę później przestał „druczyć”, czyli projektować i mnożyć swoje dzieła na wszystkie sposoby. To mnie zaniepokoiło. On miał świadomość, że jego czas jest policzony. odwiedziłem go jeszcze w szpitalu. Czuł się tam jak u siebie, lubił się z lekarzami. Przyniosłem mu grafikę z kotami, powiesiłem nad łóżkiem i złożyłem obietnicę: nie ma takiej możliwości bym nie wydał tego albumu.
* Ministerstwo Kultury i Sztuki - karta ewidencyjna artysty plastyka, Ankieta personalna do słownika artystów plastyków Okręgu Lubelskiego ZPAP
** Od autorki: Nie znałam Andrzeja Kota. Tekst powstał na podstawie rozmów m.in. z Jarosławem Koziarą, Markiem Słomianowskim, Magdaleną Kiełkiewicz, Ireneuszem madejem
*** Archiwum Programu Historia Mówiona Ośrodka Brama Grodzka – Teatr NN
ANDRZEJ KOT (1946-2015)
Liceum Plastycznego nie kończy. Nie daje rady z przedmiotami innymi niż plastyczne. Idzie więc na ucznia zecerskiego w Lubelskich Zakładach Graficznych (1964). Po dwóch latach upomina się o niego wojsko. Zostaje pułkowym dekoratorem. - Robiłem propagandę wojskową przy Klubie Żołnierza *** - wspominał.
W mundurze spędza dwa lata. Wraca do Lublina i do drukarni, ale nie na długo. - Tam potrzebowano człowieka produkcji, a mnie ciągnęła artystyczna forma drukarska.
Jeszcze próbuje się gdzieś zaczepić: klub garnizonowy, Spółdzielnia Fotograficzna „Zorza”, Lubelski Dom Kultury, który wtedy mieścił się na Zamku, Wojewódzki Dom Kultury.
1974 r. to pierwszy pobyt w szpitalu psychiatrycznym. Diagnoza: schizofrenia. Dostaje rentę.
Kot rysuje, zaczyna się bawić kaligrafią. I regularnie kursuje na linii Lublin-Warszawa, gdzie brat, na warszawskiej ASP studiuje grafikę. W stolicy poznaje swoich mistrzów: Jana Młodożeńca, Janusza Stannego, Henryka Tomaszewskiego, typografa Leona Urbańskiego. Po latach będzie wspominał, że to właśnie Urbański nauczył go „różnego rodzaju przekory”.
Umiera ojciec, umiera matka, kolejne pobyty w Abramowicach. - Ciężko założyć rodzinę, mając status, wie Pan, schizofrenia. Zostałem sam. I tak na tej samotce robiłem - mówił w 2008 roku Markowi Nawratowiczowi z Ośrodka Brama Grodzka-Teatr NN. - Bo ja, wie Pan, czasem mam te schizofreniczne odloty. To mnie czasem kładzie, nie uczestniczę, nie udzielam się.
Pierwsze linoryty z Ryszardem Tkaczykiem, plastykiem w LDK, odbijają na wyżymaczce. Pracownię mają w piwnicy kamienicy przy Grodzkiej 19. Dziś jest tam galeria sztuki.
Nauka idzie do przodu, leki nowszej generacji coraz lepiej działają. W Abramowicach bywa, ale bardzo sporadycznie. Lato spędza zwykle u brata, w Grodzisku Mazowieckim. Robi szyldy okolicznym sklepom. Kiedyś nocą wymaluje ganek…
Lata 80. wspominał jako swój „okres olimpijski”. To wtedy ma najwięcej wystaw i najwięcej publikacji swojej twórczości w polskiej i zagranicznej prasie. W 1981 r. ukazuje się kaligrafowana wersja „Traktatu moralnego” Czesława Miłosza, w 1984 dostaje nagrodę główną X Biennale Ekslibrisu w Malborku. Jego prace znajdują się w zbiorach muzeów, galerii, bibliotek i w kolekcjach prywatnych na całym świecie.
W tym roku miał obchodzić 50. lecie swojej twórczości. Zmarł na raka 17 lutego 2015 r.