Agnieszka Bernat, lublinianka z krwi i kości, wydała swoją pierwszą książkę: „Zbrodnie w Nickelswalde”. Kryminał zbiera bardzo dobre recenzje, jest więc szansa na kolejne publikacje
• Gdyby miała pani siebie przedstawić w kilku zdaniach to...
- Mam czworo dzieci. Z wykształcenia jestem filologiem polskim. Uczę polskiego w gimnazjum na lubelskich Czubach. Oprócz tego jestem instruktorką w jednej z lubelskich szkół pływania. W przeszłości byłam pływaczką, a potem do zainteresowania sportem doszło zainteresowanie literaturą. Stąd praca. Stąd książka.
• Jest też pani pisarką.
- Jako pisarka jestem absolutną debiutantką. Pomysł na pisanie tkwił we mnie chyba jednak od zawsze. Życie, rodzina, praca w szkole i inne obowiązki nie pozwalały mi, niestety, wcześniej zająć się nim na poważnie. Tak było do czasu, gdy z powodu kontuzji kręgosłupa musiałam pójść na długie zwolnienie. Zapowiadało się wielomiesięczne siedzenie w domu. Właśnie wtedy zaczęłam pisać.
• Jak długo trwało to pisanie?
- Najpierw w mojej wyobraźni powstał pomysł. Taki scenariusz ze zbrodnią, ale i jej rozwiązaniem. Zapisałam go w skrócie, a potem siadłam przed komputerem. Nie wiem, czy inni pisarze zaczynają tworzyć od początku. Jeśli tak, to ja poszłam inną drogą. Zaczęłam od środka, a potem przeskoczyłam na koniec. Dopiero gdy był gotowy, zaczęłam dopisywać, co wydarzyło się pomiędzy tymi dwoma momentami. A początek był dopiero na samym końcu. To wszystko trwało blisko rok. Najpierw szło mi dosyć opornie, ale kiedy moi bohaterowie zaczęli żyć własnym życiem, zaczęło iść łatwiej. Wielokrotnie jednak musiałam wycinać całe fragmenty tekstu i pisać je na nowo, bo okazywały się zwyczajnie złe. Byłam dla siebie najbardziej surowym recenzentem.
• Ale zdecydowała się pani wysłać książkę do wydawnictwa.
- Najpierw przez blisko dwa lata przeleżała w szufladzie. Zaglądałam do niej co jakiś czas. Raz na miesiąc, raz na kilka tygodni. Wtedy okazywało się, że z tym moim pisarstwem jest tak samo, jak ze sprawdzaniem wypracować. Zawsze można coś znaleźć. To błąd, to literówkę. To znowu jakiś fragment zwyczajnie mi się nie podobał i pisałam go na nowo. Ciągle znajdowałam jakieś błędy, usterki. Coś brzmiało nie tak, jak powinno. Jestem typem, który chyba nigdy do końca nie jest zadowolony ze swojej pracy.
• Kto pierwszy powiedział pani, że „Zbrodnie” są dobre?
- Pierwsza książkę przeczytała moja siostrzenica, też polonistka. Jesteśmy ze sobą bardzo mocno związane. Wiem, że mogę liczyć nie tylko na jej wiedzę i inteligencję, ale i na szczerość, dlatego to jej pierwszej odważyłam się dać to moje pisanie. Chociaż nie ukrywam, że nie była to łatwa decyzja. Okazało się, że dostałam fachową ocenę i informacje, które fragmenty powinnam jeszcze doszlifować. Potem wiele wskazówek dał mi też syn, który jest dziennikarzem, a zatem także fachowcem słowa. Od reszty rodziny dostałam słowa wsparcia. To wtedy zaczęli mnie naciskać, żeby wysłać wreszcie książkę do różnych wydawnictw. Zrobiłam, to, ale muszę uczciwie przyznać, że nie liczyłam na to, że ktoś się odezwie. Czekałam spokojnie i bez nerwów. Kiedy odezwano się do mnie z konkretną propozycją wydania, byłam bardzo szczęśliwa, ale czułam też tremę. Tak naprawdę dopiero teraz, gdy na blogach literackich pojawiają się pierwsze, całkiem niezłe recenzje, zaczynam nabierać trochę więcej wiary w siebie. Wierzę, że warto było książkę wyciągnąć z szuflady. Wcześniej nigdy nie czułam presji, by zostać pisarką. Jestem przecież żoną, matką, nauczycielką, instruktorką. Mam w życiu co robić.
• Nie uciekniemy od pytania o szkołę. Koledzy-nauczyciele już czytali?
- Książka dopiero przed chwilą się ukazała. Wcześniej nie afiszowałam się w pracy tym, że wydaję taką pozycję. To jednak kryminał, czyli literatura popularna, a nie „Pan Tadeusz”. Nie wiedziałam zresztą, jaka będzie reakcja krytyki. Brałam pod uwagę to, że ktoś napisze, że to moje pisanie to banał i będę chciała jak najszybciej o tym zapomnieć. Teraz kilku moich znajomych z pracy książkę już przeczytało i powiedziało mi, że jest niezła. Albo naprawdę tak myślą, albo elegancko kłamią.
• Mówi pani o kryminałach z pewną ironią.
- Tak, ale kryminały bardzo lubię. Stanowią miłą odskocznię od ciężkiej literatury, którą zajmuję się w swoim życiu zawodowym. Nimi można się zwyczajnie bawić. Można też przy okazji bawić się śmiercią i morderstwem, a więc sprawami niezwykle traumatycznymi, które dzięki książkom można oswoić. Nabrać do nich dystansu. Sama jestem pasjonatką kryminałów klasycznych: czyli Agathy Christie, Macieja Słomczyńskiego, czy Joego Alexa. Oprócz zbrodni i zagadki znajduję u nich satyrę na społeczeństwo i nieco ironiczne postrzeganie świata. Bardzo ważne jest też inteligentne morderstwo, którego sprawcy nie można łatwo przewidzieć oraz ciekawy motyw. Dlatego to ci autorzy byli moją inspiracją.
• Część akcji pani książki dzieje się w Lublinie.
- To naturalne. Jestem z Lublina i to miasto znam najlepiej. Akcja jest fikcyjna oczywiście, ale opisuję miejsca istniejące. Opisuję też Żuławy Wiślane. To moje wakacyjne wspomnienia. Z mężem i rodziną przez lata regularnie jeździliśmy na wakacje do kuzynów, mieszkających na Żuławach. Mikoszewo jest wspaniałą miejscowością i szczerze ją wszystkim polecam. Jeśli recenzje mojej książki nadal będą pozytywne, to być może jeszcze coś napiszę. W głowie mam dwa kolejne pomysły. Oba będą się rozgrywały już w całości w Lublinie i jego okolicy. To moje miasto i ma przy tym bardzo duży potencjał. Dlatego warto je promować, także przez książki, co od lat z powodzeniem robi Marcin Wroński. Jego czytelnicy lubią chodzić po Lublinie śladami przedwojennych bohaterów literackich i szukać atmosfery tamtych dni. Wiele osób interesuje się przedwojennym Lublinem, dawnymi nazwami ulic, starymi budynkami. Ale Wroński jest jeden i niepowtarzalny. Lublin z moich książek będzie Lublinem współczesnym. Być może w jednym z projektów, który powstał już w mojej wyobraźni, będę chciała cofnąć się jedynie do lat ‚60 i ‚70 ubiegłego wieku, żeby przedstawić wydarzenia z przeszłości starzejących się już bohaterów. To może być bardzo ciekawe. „Zbrodnie” zaczęłam pisać w 2012 roku i czytając je teraz widzę, jak w ciągu kilku zaledwie lat zmieniło się moje miasto. Lublin pięknie w te cztery lata rozkwitł. A co, jeśli cofniemy się o lat 50? To zupełnie inne ulice, sklepy, ale i ludzie. Wtedy będzie można dopiero zobaczyć, jak wiele zmieniło się przez te lata.