Nadprodukcja to główny problem podlaskich i lubelskich sadowników. Małe szanse zbycia wyprodukowanych z wielkim trudem płodów spędzają im sen z powiek. Co z tego, że owoce z profesjonalnych upraw przewyższają uzyskiwane w innych rejonach kraju aromatem i smakiem, skoro nie można sprzedać jabłek czy wiśni w ilościach zapewniających godziwe zyski.
Potwierdza tę opinię a nawet ją wyostrza parający się tym zajęciem Marian Kowaluk. Jego zdaniem handlowi giganci oferują ceny poniżej kosztów wytwórczych, co sprawia, że zyski w skali roku są niezadowalające. Nieprędko to się zmieni, gdyż na Zachodzie rentowność nie jest w tej branży wysoka. Utrzymuje się na poziomie 30 procent. Resztę pochłaniają podatki. Z nich pochodzą subwencje, o których marzą polscy producenci owoców i warzyw. Nie pamiętają, że każda dotowana złotówka jest wyciągana z kieszeni podatnika.
Narzekają podlascy sadownicy, że daleko stąd do dużych miast. Transport w nieodpowiednich warunkach obniża jakość owoców. Miejscowi klienci to nie to samo, co wielcy odbiorcy. A ci nie muszą być krajowi. - Za granicą cenią nasze jabłka. Te z północnej Lubelszczyzny mają niepowtarzalne walory smakowe, są ekologicznie czyste - zaznacza R. Jakubiec.
Bliskość granicy wschodniej, za którą rozpościera się olbrzymi rynek zbytu, też jest niewątpliwym atutem. Niektórzy uważają, że najważniejszym, bo klimat w tej części Polski raczej nie jest sprzymierzeńcem sadowników. Ostre wiosenne przymrozki nie raz niweczyły sens ich pracy.