Jeśli istnieją smutne komedie to nowy film Woody'ego Allena "Blue Jasmine" taki jest. Bliżej mu do Bergmana niż piankowo-słodkich ostatnich filmów mistrza.
Historia nie jest skomplikowana: Jasmine, spłukana przedstawicielka nowojorskiej wyższej sfery (finansowo wyższej) ląduje w San Francisco u swojej zawsze kiepsko stojącej finansowo siostry. Obie kobiety diametralnie się różnią i nie utrzymywały raczej kontaktów. Teraz dwa światy muszą się spotkać co jest oczywiście okazją by Allen rozwinął skrzydła.
Narracja jest prowadzona dwutorowo, bo retrospekcje nadrabiają informacyjne zaległości widza. Na dodatek choć Jasmine nie jest biegła w komputerowym świecie, jej postać jest jak ożywiony profil na portalu społecznościowym. Kobieta ciągle o sobie opowiada i najmniejszy drobiazg jest okazją by poinformowała wszystkich gdzie była, co widziała, kogo znała i co miała. Oczywiście wszystko w poprzednim życiu. Także retrospekcje i monologi, nawet najmniej czujnego widza sprawnie prowadzą przez całą historię.
A historia sprowadza się do dumania nad tym co w życiu jest ważne, nad związkami międzyludzkimi, nad trywialnym "mieć czy być”. Do tego przerysowane typy ludzkie, gorzko-dowcipne dialogi i świetne aktorstwo. Woody Allen zawsze miał doborowe nazwiska, bo nawet epizody u mistrza są dla gwiazd ważne. Tym razem można śmiało powiedzieć, że tym czym dla Travolty był Tarantino tym Allen jest dla Blanchett.
Chyba w żadnym filmie ta aktorka nie mogła tak bardzo pokazać co potrafi. Tu ukradła reszcie ekipy cały film. A partnerują jej: Alec Baldwin (jako mąż) i Sally Hawkins (siostra). Zwłaszcza, że jej bohaterka żyje w swoim prywatnym teatrze i kilka stopni iluzji dało Cate Blanchett pole do popisu. Jeśli są oscarowe role to chyba właśnie takie.
A sceny gdy aktorce partneruje jej torebka (markowa rzecz jasna) – czysta poezja.
Generalnie "Blue Jasmine” godne polecenia, choć trwa 78 minut ma się wrażenie, że dłużej. Zero opisów przyrody, samo gęste filmowe życie. I jak zwykle u Allena świetne wnętrza. I rzecz jasna mnóstwo okazji by dumać, czy Jasmine to siostra Alicji z "Alicji”. Czy Jasmine i Ginger to ciąg dalszy historii z "Melindy i Melindy”. I czy reżyser jest feministą czy szowinistyczną męską świnią.
Dyskutować można o tym do premiery następnego filmu Allena.
PS. Swoją drogą aż się prosi by ktoś napisał esej o emocjonalnej funkcji damskiej torebki na przykładzie wybranych filmów ("Blue Jasmine”, "Rzeź”, "Bling Ring”).