Lubimy piosenki, które znamy. Mistrz Allen to wie i zastosował to w swoim nowym filmie.
Kto bywa na filmach amerykańskiego reżysera sporadycznie – dostanie w najnowszych "Zakochanych w Rzymie” blisko dwie godziny relaksu.
Kto chce wybrać z tych kilku splatających się historii filozoficzne traktaty o wyborach życiowych, o wartości sławy i wierności swoim ideałom – może to robić.
Kto woli, może tylko śledzić przygody młodego architekta (Jesse Eisenberg) któremu ukochana przedstawia swoją przyjaciółkę (Ellen Page) albo perypetie młodych prowincjuszy w Rzymie czy konfrontację dwóch rodzin amerykańskiej (Woody Allen i Judy Davis) i włoskiej. I jedni i drudzy dostaną w bonusie cukierkowo filmowany Rzym i jeszcze słodsze włoskie przeboje.
Idealna kinowa propozycja na upalny koniec lata.
Watro ją zobaczyć choćby dla Penelope Cruz, która gra jak gwiazda włoskiego kina z lat 60. czy 70. ubiegłego wieku. Dla siebie i dla niej Allen napisał chyba najlepsze teksty. I tylko czekać na protesty zgorszonych, bo bohaterka Cruz jest luksusową panienką lekkich obyczajów i sugeruje, że w Watykanie też bywała.
Najlepiej się chyba na nowym filmie Allena bawią Włosi, bo oni w obsadzie mają swoje gwiazdy. My znamy Benigniego i kto się interesuje operą – może tenora Armiliato. Reszta tej sporej aktorskiej grupy, dla nas raczej nie istnieje. A we Włoszech wyłapywanie włoskich bohaterów 2 i 3 planu jest pewnie dodatkową atrakcją.
W wielu wywiadach Allen podkreśla, że wszystkie swoje filmy robi jednakowo starannie i jednakowo do nich przykłada, dlaczego ludzie masowo idą na jeden tytuł a chłodno traktują inny – nie ma pojęcia. I dlaczego "O północy w Paryżu” zrobiło taką furorę nie wie. Ale uprzedza, że w Rzymie starał się tak, jak przy kręceniu paryskiej historii.
A tym co już widzieli "Zakochanych w Rzymie” wyjaśnia fenomen świetnego śpiewu pod prysznicem. Sam zresztą też uprawia ten gatunek wokalistyki. Otóż pod prysznicem słabiej się słyszy, a nie lepiej śpiewa.