Starsze przeglądarki internetowe takie jak Internet Explorer 6, 7 i 8 posiadają udokumentowane luki bezpieczeństwa, ograniczoną funkcjonalność oraz nie są zgodne z najnowszymi standardami.
Prosimy o zainstalowanie nowszej przeglądarki, która pozwoli Ci skorzystać z pełni możliwości oferowanych przez nasz portal, jak również znacznie ułatwi Ci przeglądanie internetu w przyszłości :)
Piętro. Trzecie
- Miałam chyba 10 lat, kiedy w czasie wakacji, jakie bardzo często spędzaliśmy w Zwierzyńcu, przyjechaliśmy do Lublina, do kamienicy przy 3 Maja 22. To chyba wtedy pierwszy raz ją zobaczyłam. Rodzice, a właściwie ojciec, chcieli się zobaczyć z panem Jezierskim, który był administratorem i reprezentował interesy ojca - mówi Ewa van der Veer-Chrościechowska, córka Antoniego Chrościechowskiego, który w 1937 roku kupił od Szymchy Bromberga nieruchomość.
- Ojciec miał przed wojną w Wierzchowinie, w powiecie krasnostawskim, majątek odziedziczony po rodzicach. Sprzedał część ziemi i chciał zainwestować w Lublinie, w kamienicę. Podobno zaoferowano mu wówczas cztery nieruchomości, a on wybrał kamienicę Brombergów. Mówił, że była najbardziej interesująca. Nigdy tu nie mieszkał. Miał tylko do dyspozycji mieszkanie, z którego korzystał przyjeżdżając w interesach. Żyliśmy w Krakowie, gdzie ojciec przyjechał w 1951 roku. Do emerytury, a nawet i później był prawą ręką prof. Majewskiego w kierownictwie odnowienia Zamku Królewskiego na Wawelu. Ja wyjechałam z Polski w 1981 roku. Po śmierci ojca w 1990 roku odziedziczyłam kamienicę i wtedy postanowiłam wrócić do kraju. Od kilku lat mieszkamy z mężem w Lublinie na stałe - opowiada właścicielka nieruchomości oprowadzając po kamienicy.
- Wyremontowaliśmy kilka mieszkań według najostrzejszych zasad respektu dla zabytków. To nie było łatwe. Niektórzy wykonawcy nie chcieli więcej z nami współpracować. Parkieciarz powiedział, że już nie odbierze ode mnie telefonu. Miał dość przekładania mozaiki podłogowej z trzech kolorów drewna, a my się upieraliśmy się, że da się to piękne drewno i wzór uratować. Bo wszystkie mieszkania u Brombergów były z pięknymi podłogami, piecami. Miały stiuki, secesyjną snycerkę, marmurowe i mosiężne elementy. Po wykończeniu i detalach architektonicznych widać, że nie szczędzili pieniędzy - dodaje i zwraca uwagę na szeroki fryz biegnący pod sufitem, na którym secesyjne pawie chodzą za zajączkami, wśród liści kasztanowca i kiści winogron.
Dwa miesiące stał restaurator na drabinie i odskrobywał ze starych farb te piękne sztukaterie.
- Wszystkie drzwi i okna w naszym mieszkaniu są oryginalne, odnowione, oczyszczone, dopasowane. Nawet klamki, zamki w drzwiach i klucze. Jak ich brakowało, to kupowaliśmy na giełdzie staroci. Półki w spiżarni też chcieliśmy zachować stuletnie. Stolarz pukał się w czoło, dlaczego się upieramy przy tych starych deskach zamiast dociąć na wymiar nowe, z płyty, będzie porządnie. W czasach PRL-u nieruchomość była kłopotem. Ojciec zatrudniał administratora, wspominanego pana Jezierskiego. Czasami w dzieciństwie słyszałam: o, dziś już piąty, a pieniędzy od Jezierskiego jeszcze nie ma. Pamiętam, że to była kwota 1000 złotych, chyba istotna dla naszego budżetu, bo pensja ojca wynosiła wtedy około 5 tysięcy. Potem, gdy ten pan już sobie z kamienicą nie radził, administrację przejęło miasto - wspomina Ewa van der Veer-Chrościechowska, z wykształcenia inżynier architekt, konserwator zabytków i antykwariusz.
Na przełomie lat 60. i 70. ubiegłego stulecia Antoni Chrościechowski sprzedał część nieruchomości, czyli zamykający posesję od strony zachodniej, dawny magazyn chmielu. Dziś jego użytkownicy mają wejście od strony ulicy Chmielnej, nie od podwórka. I dobudowali piętro.
- Załatwiania przy tej transakcji było mnóstwo, w rezultacie za część pieniędzy ze sprzedaży mama kupiła dywan i odkurzacz - opowiada córka i dodaje, że nie jest jedyną właścicielką kamienicy, bo ojciec sprzedał kilka mieszkań.
Z czasem jedno z nich, od kolejnych właścicieli, odkupił mąż pani Ewy. - Jak się pokłócimy, nie mam nawet gdzie się wyprowadzić, bo wszystkie mieszkania są wynajęte - żartuje.
Kłopoty z zarządzaniem nieruchomością, o których wspomina pani Ewa, wiązały się pewnie także ze stanem technicznym kamienicy. We wrześniu 1944 roku do Zarządu Miejskiego Wydziału Administracyjno-Budowlanego trafiła prośba o przysłanie komisji, która oszacuje wielkość szkód wojennych niemal we wszystkich mieszkaniach. Kamienica solidnie ucierpiała w czasie lipcowych walk o miasto. W listopadzie 1944 roku ojciec pani Ewy dostał zaświadczenie, gdzie wyliczono koszty napraw, jakie zostały wykonane: suma ponad 100 tysięcy złotych. A już w 1948 roku miejscy urzędnicy ponaglają właściciela, by zabrał się za naprawę dachu i wykonał prace na terenie oficyn.
Pod jednym z takich dokumentów podpisał się i służbową, fioletową pieczątkę przystawił inspektor budowlany Henryk Gawarecki.