Wczoraj okrutnie posiniaczony Dariusz Jabłoński, mistrz świata w zapasach w kategorii 55 kg, wylądował na warszawskim Okęciu. Witali go najbliżsi i najwierniejsi kibice, z reporterami Dziennika włącznie.
Dawny mistrz zapasów wiedział co mówi, sam wielokrotnie był w podobnej sytuacji. Nie spodziewał się jednak aż tak szampańskiego powitania. - Lejcie na Darka, nie na mnie, mam zamszową marynarkę! Ale to akurat nie było istotne dla rozradowanych fanów. Szampany trysnęły ze wszystkich stron.
Choć Darek Jabłoński to zapaśnik, po pięciu walkach stoczonych na francuskich matach wyglądał jak... bokser. Oczy przyozdabiały potężne sińce, opatrunek na uchu, rany na głowie. - To cena mistrzostwa świata, z tym też trzeba się liczyć wychodząc na matę - mówił Darek. - Ale sińce zejdą, a medal zostanie na zawsze. Zajmie honorowe miejsce w domu, a obok zarezerwuję miejsce na drugie złoto, olimpijskie. Skoro jestem mistrzem świata, to oczywiste, że na igrzyska pojadę w roli faworyta. Czy byłem już kiedyś tak poobijany po zawodach? Raczej nie, ale nigdy wcześniej nie byłem też mistrzem świata.
Mistrz świata wpadł na początek w objęcia Krzysztofa Grabczuka, wieloletniego klubowego trenera i wychowawcy, a obecnie prezydenta miasta. W oczach obydwu pojawiła się łezka. Tłum reporterów, fotoreporterów i operatorów kamer napierał tymczasem bezlitośnie. Nawet żona Beata miała problemy z jak najszybszym wyściskaniem małżonka, ale w końcu i jej dane było go wycałować. Szybko jednak musiała pogodzić się z losem obserwatorki, bo media naciskały.
Plany szybkiego powrotu do Chełma pokrzyżowała nieco centralna telewizja, zapraszając mistrza do olimpijskiego studia.