Trwa pierwsze samodzielne tournee lubelskiego superkabaretu "Ani mru mru” po polskiej Ameryce.
Nic dziwnego, że były warunki na danie dwóch występów, a gdyby bracia Wójcikowie i Wilkołek dali radę, nawet dwóch kolejnych. Grano w auli polskiej szkoły św. Stanisława Kostki przy parafii pod tym samym wezwaniem. Kościół będący jej sercem to największa polska świątynia w Ameryce. Powstała zresztą w nieco kabaretowym stylu, bo kupując pod nią plac, sprytni rodacy omamili niemieckiego właściciela wmawiając mu, że zamierzają stawiać... fabrykę butów. Pod katolicki kościół nie sprzedał by im w życiu...
Nie przeliczyli się natomiast fani lubelskich komików, jacy w liczbie 1,2 tys. stawili się dwoma turami na występy. Spontaniczna i huczna zabawa trwał od pierwszej zapowiedzi menadżera "Ani mru mru” Artura Korgula, aż po finałowy bis o Adamie Małyszu, co było wielce "a propos”, bo akurat nasz skoczek w Planicy przeskoczył wszystkich konkurentów.
Greenpointowi najbardziej podobały się skecze o szkole rodzenia, królu i wieśniaku oraz ogłoszeniach gazetowych z alternatywą grania w niskobudżetowych filmach erotycznych lub studiowania teologii na KUL.
Walka, jaką o duszę czytelnika toczą Diabeł i Anioł, w przykościelnym obiekcie prezentacji, działała na wyobraźnię widzów jak dopalacz.
Greenpoint został wzięty. Podobnie jak wcześniej Ridgewood, Stamford, Passaic. A tak jak pewnie wzięta będzie Filadelfia, do której "Ani mru mru” właśnie jedzie, a potem Chicago i Toronto, dokąd już poleci, bo daleko.