Nad ranem państwa Kieragów postawiło na nogi przeraźliwe wołanie o pomoc. O ratunek prosiła mieszkająca po sąsiedzku kobieta - babcia braci. Stanisław Kieraga wyniósł chłopców
z płonącego domu sąsiadów, ale na ratunek było już za późno
- Wszędzie było pełno dymu. Żadnej widoczności - opowiada Stanisław Kieraga. - Znalazłem ich w salonie na parterze nie zajętym przez ogień. Pożar trawił sąsiednie pomieszczenie, w którym dzieci miały łóżka. Pierwszego z chłopców potrąciłem przypadkowo nogą. Leżał zaraz przy balkonie. Drugiego szukałem z latarką w ręku i znalazłem pochylonego w fotelu.
Chłopców wynosił pojedynczo i oddawał w ramiona sąsiadów. - Najprawdopodobniej, kiedy poczuli dym, chcieli się ratować. Nie zdążyli - to pierwsze komentarze świadków tragedii.
- Meldunek mieliśmy o 4.45 - mówi mł. bryg. Marek Gogół, komendant powiatowy PSP w Opolu Lubelskim. - W akcji brało udział 7 zastępów i 29 strażaków. Nie było problemów z dotarciem na miejsce. Lekarz pogotowia był przed nami. Niestety, chłopców nie udało się uratować. Ulegli zaczadzeniu.
Według strażaków pożar rozwijał się bardzo długo. - Świadczy o tym stan pomieszczeń - twierdzi komendant Gogół. - Według mnie zaczęło się około północy. Płomienie nie wydostawały się na zewnątrz. Tliło się w dwóch pokojach na parterze.
Czy gdyby ktoś wcześniej zauważył pożar, to chłopców udałoby się uratować? - To tylko gdybania - mówią ratownicy. - O tej porze i przy tak niskiej temperaturze nikt nie spaceruje po ulicy.
Akcja zakończyła się około godz. 8. Wielu mieszkańców, którzy oglądali miejsce tragedii, nie kryło łez. - Przecież to niewinne dzieci - mówi jeden z mężczyzn. - Jak ci rodzice będą teraz z tym żyć?
Na ratunek dzieciom pierwszy rzucił się Stanisław Kieraga, sąsiad zza płotu. - Wpadłem do pokoju. Nie był zajęty ogniem. Paliło się w dziecinnym obok. Tam ogień buchał już oknem. Zaczepiłem nogą o leżącego na podłodze Michała. Był krok od balkonu. Chciałem go wynieść z tego piekła. Liczyły się sekundy. Nie zastanawiałem się wtedy czy żyje - ciągnie opowieść S. Kieraga, w dymiącym jeszcze ubraniu.
W tym czasie jego żona Teresa dzwoniła po straż pożarną i pogotowie ratunkowe. Potem po sąsiadach. Organizowała pomoc. Po chwili zjawili się pierwsi ludzie. Wtedy Stanisław wyniósł nieprzytomne pierwsze dziecko. Ktoś zabrał mu go z rąk. Nie wie nawet kto. - Przydałaby się latarka. Tam nic nie widać - rzucił S. Kieraga.
Wrócił szukać drugiego dziecka. - Nie jestem w stanie powiedzieć czy leżał na fotelu, wersalce czy sofie. Było ciemno od dymu. Gdyby nie latarka pewnie nie znalazłbym małego. Złapałem dzieciaka i wybiegłem.
Chłopców przeniesiono do najbliższego domu. Niestety, gdy przyjechało pogotowie ratunkowe, lekarze mogli już tylko stwierdzić zgon dzieci. Były zaczadzone i poparzone.
- Nie zdołaliśmy pomóc, chociaż staraliśmy się - mówi ze łzami w oczach jedna z przechodzących kobiet, donosząca gorącą kawę policjantom.
Gdzie byli rodzice, gdy w ich domu rozgrywał się dramat? Matka dzieci, pielęgniarka, miała dyżur w szpitalu. Ojciec pracował w tym czasie na nocnej zmianie na pobliskiej stacji CPN. Mamę Karola i Michała na miejsce tragedii przywiozła policja. Dłuższą chwilę patrzyła z przerażeniem. Doznała szoku. Za chwilę ona sama potrzebowała pomocy lekarskiej. Zabrało ją pogotowie.
- Boże jaka tragedia - mówi Czesław Banach. - Tacy dobrzy ludzie. To były ich jedyne dzieci. Jak oni to przeżyją?
To że dzieci nie znaleziono w łóżkach, ludziom nie daje spokoju. Miejsce skąd je wyniesiono może sugerować, że uciekały od ognia, który powoli zajmował ich pokój. Prawdopodobnie żywioł odciął im drogę wyjścia. Szukały ratunku jak mogły. Młodszy był o krok od drzwi balkonowych, może chciał je otworzyć, a może był już na to za słaby. Przypuszczalnie przyczyną śmierci było zaczadzenie. Wykaże to sekcja zwłok.
- Nie obudziłem się. Pożar rozwinął się po cichu. Obudziły mnie dopiero policyjne koguty. Nie wiem co z sobą teraz zrobić - mówi jeden z sąsiadów.
Zdaniem strażaków pożar zaczął się około północy. Tlił się godzinami w dwóch pokojach na parterze. Rozwijał się bardzo wolno. Za takim scenariuszem według mł. bryg. Marka Gogóła, komendanta powiatowego PSP w Opolu Lubelskim, przemawia stan pomieszczeń po pożarze.
- Paliło się jak w piecu. Ogień był tylko w środku domu. Na zewnątrz płomienie nie wydostawały się - opisuje pożar Teresa Kieraga.
Pożar gasiło 29 strażaków. Po akcji, która zakończyła się o 8 rano, okazało się, że front domu nie jest zbytnio zniszczony. Tylko tył domu zamienił się w zgliszcza. Budynek był nowy - jeszcze nawet nie otynkowany. Teraz nie nadaje się do zamieszkania. Właściciele wprowadzili się do niego rok temu. - To były drugie ich święta - mówią z przerażeniem sąsiedzi.