Strażacy pilnowali, by tęczowa plama nie popłynęła w dół rzeki. A inspektorzy ochrony środowiska obwąchiwali wszystkie studzienki wzdłuż kanałów burzowych. Nie zdołali namierzyć truciciela. Dziś wznowią poszukiwania.
Strażacy u wylotu kanału rozłożyli specjalne rękawy wypełnione substancjami wchłaniającymi ropę. Tak, by jak najwięcej oleju zebrać z powierzchni wody. – Teraz jest tego niewiele. Ale zaraz po naszym przyjeździe na rzece unosiła się wielka plama – mówił Mirosław Dziedzic, dowódca akcji. Zbieranie oleju trwało ponad dziewięć godzin. Do późnego wieczora.
W tym czasie inspektorzy z Urzędu Miasta wspólnie z pracownikami miejskich wodociągów szukali truciciela, który wlał do kanału olej. Z mapami kanałów w rękach doszli aż do dzielnicy Bursaki. Po drodze obwąchiwali wszystkie studzienki. Ale każda śmierdziała ropą.
– W jednym z warsztatów samochodowych znaleźliśmy pustą beczkę po oleistej substancji. Na razie nie chcę ujawniać, jaka to była firma. Bo nie ma pewności, czy to ona skaziła rzekę – tłumaczy Marian Stani, dyrektor Wydziału Ochrony Środowiska w lubelskim Urzędzie Miasta. – By mieć pewność, trzeba będzie zbadać próbki pobrane ze studzienek.
Jeśli trop okaże się fałszywy, inspektorzy sprawdzą kolejne miejsca. Ale znalezienie winnego może być niemożliwe. Nie wiadomo, kiedy ropa trafiła do kanału. – To mogło być nawet dwa tygodnie temu. Bo ostatnio nie było deszczu. I olej mógł zalegać w kanalizacji i spłynąć dopiero, gdy wezbrała tam woda – mówi Stani. Jest też drugi problem. Studzienki odprowadzające wodę do kanału znajdują się także przy jezdniach. A namierzenie kogoś, kto dwa tygodnie temu wylał olej do studzienki, to jak szukanie igły w stogu siana.
Sprawca, o ile zostanie złapany, zapłaci karę za skażenie środowiska. Poniesie też koszty wyczyszczenia kanałów specjalnymi chemikaliami. Bo resztki oleju wciąż mogą tam być. Taka akcja kosztuje kilkadziesiąt tysięcy złotych.