Wczoraj białostocka prokuratura przesłuchiwała trzech byłych pracowników logistyki Komendy Głównej Policji, oskarżanych o nadużycia przy zakupie samochodów terenowych Aro. Auta zaczęły się rozpadać, gdy tylko trafiły do komend. Także na Lubelszczyźnie.
Komenda z Łęcznej przekazała rumuńskie auto na posterunek w Ludwinie. - Od razy cztery razy się zepsuło - mówi st. aspirant Marian Krupa, szef posterunku. - A to olej wyciekał z mostów, a to nie było świateł, a to drzwi się nie domykały. Jednym słowem, samochód jest niechlujnie zmontowany.
Policjanci z Ludwina mają miesięczny ryczałt na Aro w wysokości 600 kilometrów. - Przez rok użytkowania rzadko udało się wykorzystać ten limit kilometrów. Bo auto przeważnie stoi w serwisie - dodaje st. aspirant Krupa.
Policjanci jednak dostrzegają plusy tego auta. Aro mają dobre, oszczędne silniki. Są to polskie diesle z Andrychowa. - Auto ma napęd na cztery koła. Tyle, że skorzystać z tego podczas pościgu jest bardzo trudno. Dlatego, że przedni most trzeb załączyć ręcznie, przekręcając koronki w przednich piastach. Za to w terenie radzi sobie lepiej od Uaza. Późną jesienią od razu włączamy napęd 4x4 i tak jeździmy całą zimę - dodaje aspirant Krupa.
-
Policja nawet nie myśli o zwrocie tych aut do Damisu. - Jest już za późno i nie ma takiej możliwości prawnej - dodaje Biedziak. Teraz sprawą zakupu rumuńskich aut zajmuje się warszawska prokuratura, która bada, czy przetarg na aro był "ustawiony”.