Dziekan każdego wydziału dostanie pulę pieniędzy, która ma wystarczyć na pensje, zajęcia dla studentów i badania naukowe. Jak pieniędzy zabraknie, będzie musiał je znaleźć. Na przykład wynajmując pomieszczenia.
Chodzi o pieniądze na całą działalność, także na pensje pracowników (mimo że zatrudniać nadal będzie ich mógł tylko rektor). – Cała dotacja, która przychodzi z ministerstwa, jest dzielona w obrębie uniwersytetu i idzie na wydziały. 100 proc. dochodów ze studiów niestacjonarnych z danego wydziału idzie na ten wydział. 100 proc. dochodów z wynajmu pomieszczeń na wydziale idzie na wydział – wylicza rektor. – Wszystko, co wydział zarobi, zostaje na nim.
Wyjątkiem jest "składka” na tzw. fundusz spójności. Będzie z niego utrzymywana administracja centralna, jednostki ogólnouczelniane, biblioteka itd. A każdy wydział będzie musiał do niego coś dorzucić.
Mało tego. Za słabe wyniki będą kary. – Jesteśmy zdeterminowani, żeby zreformować nasze finanse i ulepszyć gospodarkę – mówi rektor. – Przejmując władzę rok temu zastaliśmy zadłużenie wewnętrzne i zewnętrzne, przekraczające 50 mln zł. Stąd konieczność zaciśnięcia pasa – dodaje.
Nowa ekipa zlikwidowała większość służbowych komórek, ryczałty i umowy cywilnoprawne z pracownikami. I liczy na oszczędności rzędu kilku–kilkunastu mln zł rocznie.
Uczelnia nie przedłuża pracownikom umów, które się kończą. – Czy jakakolwiek instytucja może utrzymywać na etatach 52 szatniarzy? Mamy 250 osób w pionie sprzątania, 180 osób w bibliotece. Nie możemy sobie pozwolić, żeby taką armię ludzi utrzymywać.
Zmiany już przynoszą efekty. Kredyt uczelni stopniał z 18 do 12 mln zł. Tegoroczny budżet, mimo debetu planowanego na 4,5 mln zł, zamknie się wynikiem ujemnym na kwotę 2,2 mln. – Ale już rok 2009 planujemy zakończyć wynikiem dodatnim, po raz pierwszy od 16 lat – zapowiada rektor. Pełną płynność uczelnia ma uzyskać w 2011 r..