W poprzednim odcinku:
Kilkunastoletnia Wiktoria opowiada o 22 lipca 1944 r. w Chłaniowie koło Krasnegostawu:
"Przez wieś, na furmankach, jechali jacyś ludzie całymi rodzinami. Mieli broń i strzelali do wszystkich, których spotkali na drodze, grabili i palili całe gospodarstwa.
W ten dzień wymordowali kilkadziesiąt osób. Wśród nich mamusię i Karolcię, i Józia, i najmłodszego Michasia...”
Nikt nie chciał mnie zabić.
No to i wróciłam do lasu po konia i krowę, a tam, na pniaku, siedzi... skulony Walduś! Jezu słodki!!! Mój braciszek najukochańszy!!! Moja perełka! Całowałam go i ściskałam na przemian. I tak dziękowałam Panu Bogu, że nie dał mnie zabić Niemcom. Bo mam dla kogo żyć! Tuliłam go do siebie i mówiłam: "Walduś! Walduś! Odezwij się!” A on siedział blady jak śmierć i tylko patrzył na mnie nieprzytomnym wzrokiem. Odjęło mu mowę...
Dopiero po kilku dniach z trudem wyjąkał, jak patrzył na śmierć mamy, jak ukryty w pokrzywach widział klęczącą i błagającą o darowanie życia Karolcię. A później już tylko strzały z karabinu. I zemdlał w tych pokrzywach. Dobrzy ludzie przynieśli go do lasu. Jeszcze później wujenka opowiadała, że najmłodszych braci zatłukli sztachetami. Jak się mogłam już modlić, to tak sobie myślałam: co ten najmłodszy Michaś im zawinił? Co ta drobina im zrobiła, że zabili go jak psiaka?
Po kilku dniach wróciliśmy z Waldusiem do domu, a właściwie do tego, co zostało z całego gospodarstwa. Wszystko było spalone. Stodoła, obora, dom. I tylko kikut komina z cegły sterczał osmalony, czarny jak nasza rozpacz. Siadłam pod tym kominem, a Walduś położył mi głowę na podołku i zasnął. Jak kiedyś na kolanach u mamusi. A teraz ja
byłam dla niego siostrą, tatusiem i mamusią.
Wieczorem przyszła ciotka - siostra mamy - i zabrała nas do siebie. Po kilku dniach młynarz Pochwała zbił z nieheblowanych desek trumny dla mamusi, Karolci, Józia, Michasia. Wszystkich pomordowanych tego dnia pochowaliśmy we wspólnej mogile.
Po pogrzebie trzeba było brać się do żniw. I tak szesnastoletnia dziewczyna z trzynastoletnim chłopakiem żniwowali. Raz on kosił, raz ja, a wieczorem sąsiedzi pomagali nam wiązać zboże w snopki.
Tego, co przeżyliśmy u ciotki, nie da się opowiedzieć. Traktowali nas gorzej jak bydlęta. Ciotka miała nas za parobków, wydzielała jedzenie i goniła do roboty od świtu do późnej nocy. To kiedyś chleba kawałek sąsiadce ukradłam, bo Walduś płakał z głodu. Wytrzymaliśmy tam do grudnia czterdziestego czwartego roku.
Przed świętami poszliśmy do siostry ojca, a ta zajęła się nami jak rodzonymi. Umyła, odwszawiła, dała jeść. Na święta znowu zaśpiewaliśmy "Lulajże Jezuniu”, tyle że bez wigilijnych uszek. I może bluźniłam, ale tak sobie wtedy myślałam, że i Jezuskowi w tej stajence betlejemskiej w czas narodzin było lepiej, jak nam teraz. Bo On, maluśki, miał rodziców, a my zostaliśmy sami, bez dachu nad głową.
Nasza tułaczka trwała jeszcze dwa lata. Głodowaliśmy, marzliśmy i to tak, że kiedyś na strychu u brata mamy obudziliśmy się przykryci szmatami, a na szmatach leżał śnieg wdzierający się na strych wszystkimi szparami. Żeby przeżyć, pędziłam bimber, który później sprzedawałam w Lublinie. Oboje chodziliśmy boso, myliśmy się tylko w zimnej wodzie bez mydła, tak że na rękach miałam bruzdy jak na polu po przejściu pługa. Wyglądaliśmy gorzej niż wsiowa nędza. Szczurze wystraszone twarze, wpatrzone we wszystko, co nadawało się do zjedzenia. Ale najbardziej bolało mnie to, że nie miałam w czym pójść do kościoła. Brudna, obdarta, podobna bardziej do straszydła niż do ludzi, wstydziłam się pokazać Panu Bogu.
Tuż po wojnie,
Jeszcze w czterdziestym piątym roku tata napisał z Anglii, że
chce wracać do nas, do Polski.
Kiedy stawałam przed ołtarzem, miałam osiemnaście lat, a wyglądałam jak piętnastoletnia dziewczynka. Ale jak najszybciej chciałam mieć to, co utraciłam - rodzinę. Zabrałam brata i oboje przenieśliśmy się na gospodarkę do Kaźmierza.
I tak w Polsce Ludowej zaczęły się rodzić moje dzieci. W czterdziestym ósmym na świat przyszedł Tadzio, w pięćdziesiątym - Michał, a dziewięć lat później - Karolcia. Tuż po jej urodzeniu tata napisał z Manchesteru, że czuje się samotny i czy my nie mamy nic przeciwko temu, żeby się ożenił, bo poznał Polkę, która w czasie wojny była na robotach w Niemczech. Popłakaliśmy nad grobem mamy, ale i ojca było nam żal, bo często pisał, że jak wraca z tej fabryki azbestu, to ma tylko cztery ściany i listy od nas z Polski.
Po ślubie
Mieszkali z tatą w takim długim, szarym, odrapanym jednopiętrowym bloku, gdzie sporo było Murzynów, ale i polskie słowo było słychać. Tata był jeszcze w pracy. A ja, mimo gościnności macochy, wyszłam z domu i na schodach przesiedziałam kilka godzin, czekając na jego powrót. To był czerwiec, a mnie z tych nerwów, z wrażenia, tak telepało z zimna, że aż mi zęby dzwoniły. I wreszcie, po prawie dwudziestu pięciu latach, zobaczyłam tego najukochańszego, najdroższego na świecie - tatusia. Staliśmy na schodach i nic do siebie nie mówiliśmy. Tatuś tulił mnie i całował jak wtedy, kiedy w trzydziestym dziewiątym żegnał się ze mną i mamusią. I żeby nie macocha, to przestalibyśmy na tych schodach do wieczora. W nocy nie mogłam zasnąć, a następnego dnia tata znowu nic nie mówił. Siedział naprzeciwko, milczał i tak patrzył na mnie,
jakby w moich oczach chciał wypatrzyć naszą mamusię.
U tatusia byłam siedem tygodni i jak tak wieczorami wspominaliśmy nasz rodzinny dom, to tacie przypomniały się pierogi z serem i kaszą gryczaną, okraszone masłem, co mu je mamusia często robiła. To ja zawinęłam rękawy i kiedyś po przyjściu taty z pracy czekały na niego mamusine pierogi. Takie, jak lubił - okraszone masłem. Tatuś zjadł, oczy mu się zaczerwieniły, i powiedział, że czuje się tak swojsko, jak u nas w Chłaniowie. Miałam wtedy 37 lat, trójkę własnych dzieci, a rzuciłam się temu mojemu ojcu na kolana, jak przed wojną, jak mała Wikcia z umorusaną buzią.
Wróciłam do Polski i oboje z Kaźmierzem gospodarzyliśmy na tych naszych morgach, jak umieliśmy najlepiej. Dzieci dorastały, tata cały czas przysyłał paczki, a ja cieszyłam się, że już na żadnej Wigilii nie zabraknie nam uszek z kapustą i grzybami. W siedemdziesiątym drugim, za namową synów, przenieśliśmy się pod Lublin.
Nie była to chłaniowska ziemia, ale do dzieci mieszkających w Lublinie mieliśmy bliżej. A mnie zawsze nachodził taki lęk, jak ich długo nie widziałam. Nie mogłam pozbyć się tego strachu, że może już nie wrócą, że ich nie zobaczę. No to przyjeżdżały i przyjeżdżają jak najczęściej mogą z dziećmi, wnukami i prawnukami.
Jak się przeprowadziliśmy pod Lublin, to brat napisał do taty, że stawia nowy dom, a ojciec pytał w następnym liście, czy znajdzie się tu dla niego jakiś kąt, bo chce wrócić umierać do Polski.
I wrócił, razem z macochą. Po 36 latach tułaczki przyjechał na stare śmiecie. Tylko prosił, żeby, jak umrze,
pochować go razem z mamusią.
To jak tak teraz patrzę na te moje prawnuki, biegające po obejściu, to mi się wydaje, że już wszystko w życiu zrobiłam. Że tylko włożyć to wrzosowe ubranie, co wisi w szafie i czeka na ostatnią drogę. Do mamy, taty, Karolci, Józia i najmłodszego Michasia. Ale zaraz się besztam, że to przecież grzech zaglądać Panu Bogu w księgę życia, rozporządzać się tym, co dał i co Sam tylko może zabrać...
PS Imiona i nazwiska bohaterów zostały zmienione.