Marzena Łata i otaczające ją kręgiem maluchy rozkładają ręce
i udając samoloty odlatują do krainy języka angielskiego. Dookoła siedzą rodzice przedszkolaków i przysłuchują się zabawie. Pani Marzena pokazuje obrazki i jednym angielskim słowem określa
co na nich widać. Zakłada dzieciom indiańskie pióropusze
i śpiewa piosenkę o małych Indianach. Śpiewa po angielsku i cały czas się uśmiecha. Dzieci też się uśmiechają, trochę niepewnie, ale jak na pierwsze spotkanie to i tak sukces.
Pomoc rodziców ogranicza się do wciskania guzika w magnetofonie, aby dziecko słuchało w trakcie swoich zajęć przygotowanej taśmy i przyprowadzenia dziecka raz w tygodniu na lekcję. Nie są to jednak typowe zajęcia. Maluchy (nawet niemowlaki!) poznają język przez zabawę, z kontekstu domyślają się, co oznaczają słowa wypowiadane przez nauczyciela.
Metoda Helen Doron
od kilkunastu lat wykorzystywana jest w kilkunastu krajach. W Polsce również powstało kilka szkół uczących maluchy w ten sposób. Do Marzeny Łaty przyszli ze swoimi pociechami rodzice posyłający dzieci do przedszkola nr 74 w Lublinie. Rodzice Dominiki Danielak najwyraźniej byli z pomysłu zadowoleni, sami chętnie uczyliby się razem z córką.
– W Szwajcarii spotkałam kiedyś polską rodzinę, w której jedynie czteroletnie dziecko, po dwóch latach mieszkania w tym kraju, mówiło płynnie w nowym języku.
– Nie chcemy powtarzać naszych błędów – mówi tata Emilki. – My nie mieliśmy możliwości uczyć się zachodnich języków i do tej pory mamy z tym trudności. Jeśli jest okazja, żeby dzieci się uczyły – to trzeba z niej skorzystać.
Tylko tata Julki wyraża bardzo umiarkowany entuzjazm, mówiąc, że żona go wysłała na zajęcia, a po jednej godzinie trudno opiniować, czy to dobra, czy zła metoda. Inni rodzice przytakują, że na efekty trzeba poczekać. Przecież nie ma żadnej okazji, aby metodę Helen Doron porównać z czymkolwiek innym.
Naukowcy stwierdzili, że zdrowo urodzone dzieci przychodzą na świat ze słuchem absolutnym i niespożytą zdolnością uczenia się.
które w pierwszych latach życia rozmywają się przy wydatnej „pomocy” najbliższych. To oni „sieplenią jateś tateś gupotki nat wóziećkami” zamiast czule, ale normalnie mówić do niemowlaka. Zdarza się, że zajęci własnym gaworzeniem zauważają zbyt późno, że dziecko jest głuchawe…
Są też przykłady wspaniałych rodziców dzieci z porażeniem mózgowym lub innymi uszczerbkami intelektualnymi, którzy nie szczędzą pracy (i kosztów), aby ich dziecko rozwijało się jak rówieśnicy. Wiara w możliwość kierowania losem i niewiarygodne zaangażowanie sprawiają, że dzieci skazywane niegdyś na wegetację z piętnem głupka – mogą w miarę normalnie funkcjonować w społeczeństwie. A wszystko to – bo ktoś je kochał i wierzył, że wiele można je nauczyć.
Daniel Goleman, autor bestselleru sprzed kilku lat „Inteligencja emocjonalna” przekonuje, że „sukces w życiu zależy nie tylko od intelektu, lecz od umiejętności kierowania emocjami”. Weźmy pod uwagę rolę, jaką we wszystkich osiągnięciach odgrywa pozytywna motywacja – swoiste uszeregowanie entuzjazmu, zapału i wiary w siebie. Badania sportowców uczestniczących w igrzyskach olimpijskich, muzyków o światowej sławie i arcymistrzów szachowych wskazują, że ich wspólną cechą jest
niezwykła zdolność motywacji,
umożliwiająca im nieustanne oddawanie się żmudnym i męczącym ćwiczeniom. A ponieważ stale wzrasta poziom umiejętności, którymi trzeba się wykazać, aby stać się zawodnikiem czy wykonawcą liczącym się w skali światowej, trzeba surowy trening zaczynać już w dzieciństwie.
Tym, co zdaje się różnić osoby zajmujące pierwsze miejsca we wszelkiego rodzaju konkursach od innych, o mniej więcej takich samych zdolnościach, jest stopień wieloletniego zaangażowania w ćwiczenia, które zaczynają w bardzo młodym wieku. A upór ten zależy od cech emocjonalnych – entuzjazmu i wytrwałości mimo niepowodzeń – przede wszystkim. O znaczeniu, jakie dla osiągnięcia sukcesu w życiu ma motywacja, świadczą
doskonałe wyniki w szkole i w pracy,
jakie osiągają Amerykanie azjatyckiego pochodzenia – przekonuje Daniel Goleman. Powód tego zróżnicowania zdaje się taki, że dzieci z rodzin azjatyckich pracują od pierwszych klas ciężej niż dzieci białe. Badania ponad dziewięciu tysięcy uczniów szkół średnich wykazały, że Amerykanie pochodzenia azjatyckiego poświęcają na odrabianie prac domowych 40 proc. czasu więcej niż reszta uczniów.
Większość amerykańskich rodziców skłonna jest przyjmować ze zrozumieniem fakt, że ich dzieci są słabe w pewnych dziedzinach i podkreślać, że mocne są w innych. Imigranci z Azji mówią tak: jeśli coś ci nie idzie, to musisz siedzieć do późna w nocy, a jeśli dalej ci nie idzie, to musisz wstawać wcześniej i uczyć się rano. Są przekonani, że przy odpowiednim wysiłku każdy poradzi sobie w szkole. Silna, kulturowo zdeterminowana etyka pracy przekłada się na większą do niej motywację, zapał i wytrwałość, czyli przewagę emocjonalną.
Niezwykle ważna jest również inna przewaga, jaką daje system edukacji bogatych krajów Zachodu. W USA i Wielkiej Brytanii obowiązek szkolny obejmuje dzieci pięcioletnie, ale zapobiegliwi rodzice już wcześniej posyłają je do przedszkoli. Znamienne jest również, że wszelkie interesujące systemy wczesnego nauczania nie powstały w Polsce. To Włoszka Maria Montessori opracowała spójny system rozwijania zdolności dzieci. Nie nauczania – a rozwijania właśnie, wspomaganego stosownymi pomocami dydaktycznymi. Polskie szkoły tymczasem wciąż hołubią
W XVI wieku było to rzeczywiście rewelacyjne rozwiązanie – teraz tylko hamuje rozwój. Podobnie jak fakt, że na polskich wsiach tylko co dziesiąte dziecko chodzi do przedszkola. W mieście jest nieco lepiej, ale i tak daleko nam do Belgii, gdzie intelektualny rozwój w przedszkolu ma zapewnione każde dziecko.
Wprawdzie z takim garbem trudno będzie nam dogonić Europę, możemy się jednak pocieszać, że Gordon Dryden i Jeanette Vos w książce „Rewolucja w uczeniu” stwierdzili, iż większość państw świata ma system edukacji zorganizowany wbrew logice – najmniej pieniędzy przeznaczanych na edukację powszechną wydaje się na kształcenie dzieci w wieku, gdy ich rozwój jest najbardziej intensywny.
Dziecko uczy się języka w dwa lata, o wiele szybciej niż naukowiec ze stopniem doktorskim. Oczywiście język dwulatka jest bogaty na tyle, na ile pozwolą mu rozwinąć go opiekunowie. Jeśli mówią do niego czule, dużo, wyraźnie i umożliwiają poznawanie rzeczy innymi zmysłami. Bo naturalną potrzebą człowieka nie jest poznawanie słów – pustych dźwięków, ale dźwięków bogatych w skojarzenia.
Żeby wiedzieć co to jest czekolada, trzeba ją rozmazać nie tylko po podniebieniu, ale i po ubraniu, aby intensywnie odczuwać zapach. Aby poznać inne jej właściwości, dobrze jest rąbnąć tabliczką o podłogę… I wtedy wiadomo, czym w istocie jest czekolada. Wypowiedzenie jej nazwy – to przy tym błahostka, można powiedzieć: mniammniam albo czoklit. Tak jak samochód można nazywać brumbrum albo kar, określając cud mknięcia w przestrzeni.
Czy warto uczyć małe dzieci
drugiego języka metodą Helen Doron? Po pierwsze warto uczyć małe dzieci. Po drugie warto uczyć je języków obcych. Po trzecie może to być nauka metodą Helen Doron. Ale cudów nie ma. Czcigodny lingwista z profesorskim tytułem, smutnym obliczem i niechęcią do szczeniackiej zabawy raczej niewiele nauczy, nawet jeśli zakatuje monotonnym wypowiadaniem słów z najlepszym oksfordzkim akcentem.