Dziś mamy wolność słowa i demokrację, a więc już można mówić otwarcie, że jest bieda i można też – bez podejrzeń o spisek mający na celu obalenie ustroju – organizować akcje charytatywne.
Jak to pięknie, że święta zbiegają się z wszelkiego rodzaju zbiórkami „na rzecz”. Wszystkie skrzętne gospodynie pobuszują sobie po szafach i przy okazji wietrzenia moli i robienia porządków wydobędą sfilcowany sweterek albo przetartą kamizelę i szybciutko poniosą jako dar dla biednych. Później o miłosiernym uczynku można przecież opowiadać do woli przyjaciołom przy świątecznym stole. Można westchnąć też cichutko do Pana Boga: widzisz Boże, że mam takie dobre serduszko? Sumienie sobie zaśnie spokojnie, bo dobry uczynek został spełniony.
Równie pięknym obyczajem stała się wieczerza wigilijna dla biednych i samotnych. Nie wiem, czy bardziej ona jest potrzebna tym staruszkom, które siądą przy stole czy organizatorom. Staruszki pociamkają kluski z makiem, może troszkę odłożą sobie w nylonowy woreczek i poczłapią do domu, w swoją samotność. Biedni zrobią to samo i pójdą nie znajdując odpowiedzi na pytanie, dlaczego jutro barszczu nikt im nie da. Panie i panowie z dobroczynności usatysfakcjonowani zasiądą do świąt rodzinnych.
Ciągle słyszymy argument, że tych świąt nikt nie powinien spędzać sam i że taka jest nasza narodowa i katolicka tradycja. Odbębnimy więc bratanie się z biedakami w ten jeden wieczór, bo co nam zależy. Dziś nikt nie zaryzykuje sprzeciwu wobec tak szlachetnej idei. Wprawdzie jest wolność słowa, no ale doprawdy nie przesadzajmy.
Istotnie tylko u nas istnieje pewien przymus uszczęśliwiania tych, co są sami i biedni. Niestety jest to przymus wyłącznie odświętny, wigilijny, bo już wielkanocny albo codzienny nie. Szkoda...