Rozmowa z Henrykiem Wujcem, jednym z najsłynniejszych działaczy "Solidarności” w PRL.
- Dużych marzeń nie było. Była nadzieja, że w kraju stanie się coś lepszego, wyjdziemy z tej dziury. Życie pod koniec lat 80. było nieznośne. W sklepach nie można było nic dostać. W sferze wartości miałem nadzieję na wolność. Na dojście krok po kroku do demokracji. Nie sądziłem, że stanie się to tak szybko.
• Nie wierzył pan w zwycięstwo "Solidarności”?
- Nie mieliśmy wcale tak wielu zwolenników. "Solidarność” była po stanie wojennym mocno pokiereszowana. Władza miała nad nami przewagę techniczną, dysponowała telewizją, radiem, prasą. My mieliśmy przewagę w sferze wartości. Działaliśmy w imieniu prawdy, w przekonaniu, że przywracamy ludziom godność. W czerwcu nie było pewności, czy dotarliśmy do odpowiedniej liczby wyborców i czy ludzie pójdą głosować (ostatecznie frekwencja wyniosła 62 proc. - dop. red.).
• Nie czuć było radości na ulicach?
- Wiele osób pracowało z entuzjazmem, zwłaszcza młodych, w naszym sztabie wyborczym.
• A tzw. przeciętni ludzie?
- Byli niepewni. Liczyliśmy na nich, bo przecież widzieli upadek państwa, a strona rządowa nie dawała żadnej szansy na zmiany.
• Miała jednak siłę i podczas strajków w 1988 roku pokazała, że nie zawaha się jej użyć.
- Dlatego przed wyborami nie czuliśmy się jak zwycięzcy. Generał [Jaruzelski] wygrał w wymiarze siły, bo strajki zakończyły się niczym. Nie doszło do legalizacji "Solidarności”. Jednak z punktu widzenia politycznego przegrał, bo nie miał żadnej propozycji co do przyszłości kraju. Polacy nie zaakceptowali ideologii stanu wojennego.
• Bał się pan, że po wyborach 4 czerwca komuniści nie oddadzą władzy?
- Teraz wiem, że szykowali scenariusz przewidujący wprowadzenie stanu wojennego. Ale nie mogli go zrealizować. Po Okrągłym Stole nie było już dla nich odwrotu. Oczywiście twardy aparat partyjny bał się o swoją przyszłość. Przecież na X Plenum KC PZPR nie chcieli zaakceptować pomysłu z Okrągłym Stołem. Dlatego po 4 czerwca nasza radość była zgaszona. Zastanawialiśmy się, czy pogodzą się z tak porażającą klęską.
• Czy możliwy był inny scenariusz zmian?
- Nie. W grę wchodziła jeszcze rewolucja. My przyjęliśmy zasadę ewolucji. To się wiązało z kosztami, ale zmiany obyły się bez rozlewu krwi. Czasem na różnych spotkaniach słyszę: Trzeba było w '89 roku coś zrobić z komunistami. Odpowiadam: Dobrze, trzeba było użyć broni, a nie kartek wyborczych. Ale wtedy najpierw my byśmy ucięli głowy komunistom, później ktoś by uciął nam i tak dalej. Takimi prawami rządzą się rewolucje.
• Warto przywiązywać tak dużą wagę do wyborów z 4 czerwca? Przecież nie były w pełni wolne, w rządzie Tadeusza Mazowieckiego zasiadał gen. Czesław Kiszczak, symbol ucisku w PRL. Może lepiej świętować wybory prezydenckie i samorządowe z 1990 roku?
- Czerwcowe wybory do Sejmu wprawdzie nie były całkowicie wolne, ale ja je traktuję jako plebiscyt. Ludzie powiedzieli w nich, że chcą zmian. W tym sensie były demokratyczne. Wybory do Senatu były w pełni wolne i tam "Solidarność” odniosła druzgocące zwycięstwo. Wybory w 1989 r. były punktem zwrotnym, bo wypowiedział się w nich cały naród.
• Co pan robił 4 czerwca?
- Odpowiadałem za funkcjonowanie sztabu wyborczego Komitetu Obywatelskiego "Solidarność”. Byłem w jego siedzibie przy ulicy Fredry w Warszawie z kupą młodych ludzi i drżałem o wyniki. Dzwoniliśmy, jeździliśmy w teren, do komisji wyborczych. Najpierw przyszły komunikaty, że "Solidarność” wygrała w placówkach dyplomatycznych, nawet w takich krajach jak Mongolia. To było zastanawiające. Później przyszły informacje z zamkniętych okręgów wyborczych, np. szpitali. Tam też wygraliśmy. Wieczorem jeździliśmy po komisjach oglądać, jak ludzie głosowali.
• "Solidarność” znokautowała kandydatów rządowych. Co pan czuł po ogłoszeniu wyników?
- Wtedy to była radość. Dość szybko zgaszona. Kiedy okazało się, że w głosowaniu przepadła lista krajowa, na której władza umieściła swoją elitę, to przestraszyliśmy się. Nie wszystkie mandaty zostały obsadzone. Baliśmy się, że będą mieli dobry pretekst, żeby unieważnić wybory. Jednak władza uznała, że nie ma sensu wprowadzać stanu wojennego. Rada Państwa zgodziła się na drugą turę wyborów.
• Co przez te 20 lat wolnej Polski mile pana rozczarowało, a co nieprzyjemnie?
- Mile rozczarowały rządy Tadeusza Mazowieckiego. Wyglądał na osobę, która nie ma w sobie mocy. Tymczasem pokazał siłę charakteru, słynną siłę spokoju. Natomiast fatalne były podziały w "Solidarności”, które zaczęły się już pod koniec '89 r. Skutki "wojny na górze” wywołanej przez Wałęsę i braci Kaczyńskich, którzy dążyli do uzyskania większej władzy, doprowadziła do podziałów widocznych do dziś.
• Cieszy pana dzisiejsza Polska?
- Tak, bo jest nadzieja dla moich dzieci i wnuczków. Kiedy w kraju było trudno o pracę, młodzi ludzie wyjechali za granicę. Teraz wracają. Są wolni. Mogą marzyć. Jak wyszedłem w 1986 roku z więzienia, to przez rok czekałem na zakup kolorowego telewizora dla córki, musiałem co dwa tygodnie sprawdzać, czy coś drgnęło w sprawie. Teraz jest inaczej. Jesteśmy bezpieczni w Unii Europejskiej i NATO, nie grozi nam napaść sąsiadów. Tyle że w kraju nadal jest roboty od cholery.