Bożenna Sadowska-Krawczyk założyła pierwszą na Lubelszczyźnie praktykę lekarza rodzinnego
Po 20 latach praktyki odważyła się porzucić dotychczasową pracę lekarza chorób wewnętrznych i medycyny ogólnej z ciepłą, bo kierowniczą, posadą w państwowej służbie zdrowia, by zamienić je na pracę na swoim, którą musiała zorganizować sobie od podstaw. Najpierw dwa lata intensywnie uczyła się, by ''szybką ścieżką'' zdobyć specjalizację lekarza rodzinnego, na początku lat 90. w Polsce nieznaną. Na szkolenie zgłosiło się tylko trzech lekarzy z ówczesnego woj. lubelskiego (oprócz niej - Ewa Turska i Joanna Szymańska-Gąbczyńska) i czternastu z całej Lubelszczyzny, mimo że miejsc było dużo więcej. Egzamin zdała w 1995 r. w Warszawie. Dziś mówi: ''Trzeba było być pierwszym, a więc uwierzyć i odważyć się działać''.
Dzięki temu, że decyzję podjęła jako jedna z pierwszych, mogła skorzystać z funduszy PHARE - unijnej pomocy w przeprowadzaniu zmian. To pozwoliło jej zobaczyć, jak praktyki lekarzy rodzinnych sprawdzają się w Holandii, Danii i Anglii oraz przejść tam odpowiednie szkolenia. Także wyremontować lokal tak, by był podobny do przychodni, które widziała na Zachodzie, i wyposażyć go w podstawowe urządzenia medyczne. Ta pomoc na starcie była bezcenna.
We wrześniu 1996 roku przy ul. Niepodległości w Świdniku otwarto pierwszą w woj. lubelskim prywatną praktykę lekarza rodzinnego. Zapisywać się mógł każdy, kto chciał. Jako pierwsi przyszli pacjenci z dawnego rejonu pani doktor, za nimi - inni. Ale jeden lekarz to było za mało. Szkolili się następni, powstawały kolejne praktyki. Dziś w Świdniku jest ich osiem, z ponad 20 lekarzami.
- Tę praktykę prowadzimy razem z koleżankami Wiesławą Nankiewicz i Joanną Klepcarz oraz trzema pielęgniarkami - mówi B. Sadowska-Krawczyk. - Mamy już 6100 pacjentów. Odpowiadamy za nią własną reputacją i majątkiem, co wymusza odpowiednią organizację i poziom pracy. Mamy samodzielność finansową i decyzyjną, a także jasną przyszłość. To sukces. Zależy nam, by pacjenci byli zadowoleni i odpowiednio obsłużeni, więc pracujemy bardzo ciężko. Gdy np. jeden z lekarzy jest na urlopie, pozostali dyżurują po 10 godzin. Na wizyty domowe chodzimy w przerwie obiadowej, zaś wnioski sanatoryjne i rentowe wypełniamy po pracy. Jestem zapracowana, ale i zadowolona.
Pacjenci też, o czym świadczą pozytywne wyniki statystycznych badań, dyplomy Doktora Ojboli i Świdniczanki Roku 1997, a także mandat miejskiej radnej.
- Chorzy mają łatwiejszy kontakt ze stałym, życzliwym lekarzem - dodaje B. Sadowska-Krawczyk. - Nie ograniczamy skierowań do specjalistów. Wbrew powszechnej opinii to nie my, ale Kasa Chorych płaci za ich pracę.
Co jeszcze można poprawić w pracy lekarzy rodzinnych? Najpierw zmniejszyć normy. U nas na jednego lekarza rodzinnego przypada 2000 pacjentów. Gdyby było ich tylu, co w Irlandii (700) lub przynajmniej w Anglii (1500), lekarze mieliby więcej czasu dla chorego i na uczenie się, co w tym zawodzie jest niezbędne.