Żyjemy marzeniami, że wszystko było wspaniałe i wrócimy do tej wspaniałości. Dla mnie sens ma dzisiejszy dzień. Wstałem, buduję łódkę. Mam jakieś zadanie i je wykonuję. Potem robię następną rzecz. Staram się żyć dniem codziennym – Rozmowa z Janem Cudakiem, Amerykaninem polskiego pochodzenia, architektem, farmerem i szkutnikiem, który znalazł miejsce na ziemi w Wolawcach pod Chełmem.
Miejsce urodzenia?
– Ja się urodziłem dawno temu w Ameryce. Konkretnie w Chicago. Rodzice byli polskimi imigrantami. Ojciec pochodził ze Śląska, mama z okolic Radomia. Poznali się korespondencyjnie, domyślam się, że był to jakiś list miłosny.
Edukacja?
– Osiem klas podstawówki, potem cztery lata szkoły średniej, gdzie można się było nauczyć pracy z metalem, w drewnie, spawania czy reperacji samochodów. Manualne sprawności pozostały mi do dzisiaj. Co dalej? Często przyjeżdżałem do wujka w Polsce, pierwszy raz byłem w Krakowie w wieku 6 lat. Co drugie wakacje spędzałem tutaj. A ponieważ wujek był architektem, dziekanem Wydziału Architektury w Warszawie, w latach osiemdziesiątych trafiłem na te studia. Nie skończyłem szkoły niestety, żartowałem z kolegą: nie chciało się nosić teczki, to trzeba budować skrzyneczki. Wziąłem się za projektowanie i budowę mebli. Różne rzeczy się robiło, bo zawsze byłem człowiekiem pracy. Zdarzało się pracować bardzo kreatywnie, a czasem trochę mniej.
Na przykład?
– Przez wiele lat zajmowałem się stolarstwem teatralnym. Bardzo lubiłem zespołową pracę w teatrze. Dwa lata pracowałem w Nowym Jorku, budując dekoracje świąteczne. Stawialiśmy w sklepach dekoracje po to, żeby ludzie mieli bardziej naoliwione portfele i podczas świąt kupowali jak najwięcej. Budowaliśmy świat z bajki. Pracowali ze mną bezrobotni aktorzy i ludzie od sceny, klimat był niesamowity.
Co dalej?
– Miałem firmę, która robiła ludziom kina domowe. Przed 2008 rokiem każdy większy dom w Stanach miał dedykowany pokój przeznaczony na kino. Ten pokój trzeba było przygotować akustycznie, montowaliśmy specjalne fotele, ogromne ekrany. To były miniaturowe kina, często z eklektycznym wnętrzem. Ale przyszedł krach i te wielkie domy się skończyły. Rok mieszkałem w Katarze, potem rok w Kuwejcie, gdzie uczyłem angielskiego. To było ciekawe doświadczenie.
Dlaczego?
– Na przykład Kuwejt jest bardzo wielokulturowy. Jest tam dużo Palestyńczyków, dużo Egipcjan, dużo Hindusów. Dużo ludzi biednych, którzy pracują za grosze, a są bardzo zadowoleni z życia. Dużo się od nich nauczyłem. Zobaczyłem, jak mało potrzeba, żeby być uprzejmym dla innych i się cieszyć z tego, co się ma. Nawet jak się ma bardzo mało. Nauczyłem się, co jest istotne, a co nieistotne w życiu. Bardzo mi się ta lekcja przydała.
To co w życiu jest najważniejsze? Jedni mówią, że pieniądze, inni że kariera. Jeszcze inni, że zdrowie, rodzina, praca i pasja w życiu.
– Ciężko powiedzieć. Wiem, co nie jest w życiu najważniejsze. Uważam, że praca nie jest najważniejsza. To nie ona daje sens życiu. Trudno mówić o sensie życia, kiedy się nie ma z tego życia satysfakcji. Dla wielu ludzi życie jest pandemią, którą trzeba przeżyć i to jest bardzo przykre. Taki kierunek myślenia nie prowadzi do niczego dobrego. Ameryka jest skierowana na przyszłość, w Polsce wciąż mówi się o przeszłości. Żyjemy marzeniami, że wszystko było wspaniałe i wrócimy do tej wspaniałości. Dla mnie sens ma dzisiejszy dzień. Wstałem, buduję łódkę. Mam jakieś zadanie i je wykonuję. Potem robię następną rzecz. Staram się żyć dniem codziennym. Irlandczycy mają bardzo mądre powiedzenie: Ten kto myśli o jutrzejszym dniu, niech poczeka, aż dzisiejszy dzień się skończy. Żyjemy w epoce konsumpcjonizmu, dużo ludzi odnajduje sens życia w kupowaniu szpargałów i otaczanie się tym wszystkim. Ale widać, że to nie daje satysfakcji do końca. Życie jest sytuacją jednorazową, chyba, że jesteś Hindusem i wierzysz w reinkarnację. Ja nie bardzo.
Kiedyś Michał Urbaniak powiedział mi w wywiadzie, że życie to jazda tramwajem po zakręcie. Masz się czego trzymać, nie wylecisz z zakrętu. Czego pan się w życiu trzyma?
– Żeby nie wpaść w zakręt, być przed zakrętem. Nauczyłem się też nie przywiązywać do rzeczy. I tego się trzymam. Przywiązanie do przedmiotów jest bardzo zgubne. Ich ciężar nakłada się na nas, musimy te przedmioty w jakiejś formie pielęgnować. W dodatku wciąż się boimy, że je stracimy. Staram się być minimalistą, co zresztą w moim środowisku nie zawsze jest mile widziane. Lubimy gromadzić rzeczy, więc minimalizm nie jest w Polsce popularny. Moja zasada to nigdy nie chcieć czegoś za bardzo i nie oczekiwać za dużo. W zasadzie nic nie oczekiwać, wtedy potrafimy docenić niespodzianki od życia.
Co to jest miłość?
– O, to mnie pan zaskoczył. Miłość to jest poczucie bezpieczeństwa. I zaufanie. Ale nie zawsze jest to odwzajemnione. Miłość jest jak wyspa, po której możesz się przejść i wiesz, że nic ci tam nie grozi. Wiesz, że nic nie wyskoczy zza krzaków i ci łba nie oberwie. Myślę, że każdy z nas ma inną wyspę, czasami nawet o tym nie wie, lub nie chce zobaczyć co tam na tej wyspie jest.
Jak się pan znalazł w Chełmie?
– Zupełny przypadek. Do Polski wróciłem piętnaście lat temu. Myślałem o Lublinie, ale Chełm był tańszy. Wydawał mi się miłym miasteczkiem na wschodzie Europy. Zająłem się odkrywaniem wielokulturowości tego miejsca, a szczególnie kultury żydowskiej. Poznałem wspaniałych ludzi i pomogłem założyć stowarzyszenie. To jest dla mnie trochę miejsce straconych szans. Dziś z Chełmem mam bardzo niewiele wspólnego. Dziś, kiedy rozmawiamy, jestem bardziej stepowym koczownikiem, jak te postacie z klasycznych amerykańskich westernów co się pojawiają po to, aby zrobić awanturę, a potem znikają w stronę zachodzącego słońca.
Mieszkam na wsi. Stworzyliśmy w Wolawcach zagrodę edukacyjną, gdzie przyjeżdża młodzież. Może się uczyć rękodzieła, może się uczyć o ekologii, bo mamy tu system akwaponiczny. Ruszyliśmy, miesiąc później pojawiły się pierwsze skutki pandemii, skończyły się wycieczki. Teraz znowu jest powtórka z rozrywki. W tej chwili nasza zagroda jest nieczynna.
O tym systemie akwaponicznym zrobiło się głośno, nie tylko w Chełmie. Że Jan Cudak hoduje sałatę, pod którą pływają ryby?
– To nie tak. Ryby koegzystują z zielenią. Ryby i sałata mają wspólną wodę. Ryby żyją w osobnych zbiornikach, ale woda jest jedna. Sałata rośnie bez ziemi, w wodzie są cenne składniki. Na koniec zostałem w życiu farmerem.
A skąd szkutnictwo? Buduje pan także łodzie, a nawet na warsztatach uczy ich budowania.
– W dzieciństwie bardzo lubiłem budować modele pływające. Mój wujek, do którego przyjeżdżałem, bardzo kochał pływanie. Dużo czasu z nim na tej wodzie spędziłem. Dopiero teraz zacząłem robić te modele w skali 1:1, buduję łodzie w oparciu o technologię z XIX wieku. To jest piękna sprawa. W przyszłym roku, kiedy sytuacja powinna wrócić do normy, wznawiamy warsztaty szkutnicze dla młodzieży. Młody człowiek sam zbuduje łódkę, uszyje żagiel, postawi maszt, a potem nauczymy go podstaw żeglarstwa. Niedaleko, w Leśniowicach, jest przyzwoity zbiornik i tam będziemy pływać.
Jak się żyje na wsi?
– Ciężko, biednie. Mój sąsiad nie ma bieżącej wody. Nawet nie ma studni, bo wyschła. To są ludzie zapomniani. Trzeba przetrwać z dnia na dzień.
Marzenia?
– Staram się nie mieć marzeń.