Rozmowa z Grzegorzem Kossakowski, bobsleistą AZS UMCS Lublin
• Pochodzi pan z Białegostoku. Jak pan trafił do AZS UMCS Lublin?
- Klub otworzył sekcję bobslejową, a miasto spojrzało na ten pomysł bardzo przychylnym okiem. W ten sposób trafiłem do Lublina. Myślę, że jesteśmy dobrą reklamą miasta.
• Często bywa pan w Lublinie?
- Tak, mam tu nawet spore grono znajomych. Przyjeżdżam tu głownie po to, aby się spotkać z nimi lub z władzami miasta, z którymi mam bardzo dobry kontakt.
• Na Igrzyska Olimpijskie w Pjongczangu bobslejowa czwórka zakwalifikowała się w ostatniej chwili. Nie wypełniliście minimum Polskiego Komitetu Olimpijskiego, ale działacze postanowili wam zaufać.
- Uważam to za bardzo dobrą decyzję. Bardzo późno dostaliśmy nowego boba
i nie mieliśmy czasu na objeżdżenie go. Wiadomo, że o wszystkim decydują finanse. My na nowy sprzęt czekaliśmy już od dłuższego czasu. Jestem pewien, że gdybyśmy pojechali na zawody Pucharu Świata do Ameryki Północnej, to minima PKOl byśmy zrealizowali. Mieliśmy jednak wybór: albo nowy bobslej, albo wyjazd do USA i Kanady. Postawiliśmy na sprzęt. Przez to czasu na wypełnienie norm było już bardzo mało. Mimo to w Winterbergu byliśmy na 19, a w Altenbergu na 18 miejscu. Do wypełnienia minimum zabrakło nam jedynie dobrego startu w Sankt Moritz. Tam był olbrzymi stres. Chyba jeszcze nigdy w życiu nie startowałem pod taką presją. Zawaliliśmy już start, a później na dystansie też zaliczyliśmy kilka obtarć. To zamknęło nam drogę do walki o najlepszą 18.
• Mówi pan o presji, ale w Pjongczangu będzie ona chyba jeszcze większa?
- Niekoniecznie, bo my naprawdę niczego nie musimy. O Igrzyskach Olimpijskich marzą wszyscy sportowcy. Nam uda się wziąć w nich udział. Startujemy bez presji, co może nam pomóc. Kto wie, może będziemy czarnym koniem tych zawodów? Naszym priorytetem jest wejście do najlepszej 20. Jeżeli zajmiemy 18 lub wyższe miejsce, to uznamy to za bardzo dobry start.
• Jaka jest pana rola w zespole?
- Jestem czwartym rozpychającym. Moim głównym zadaniem jest jak najlepsze rozpędzenie bobsleja. Na mecie również jestem tym, który wyhamowuje całą osadę. Nie jest to łatwe, zwłaszcza, że nasz pojazd waży około 630 kg, a dodatkowo siedzi w nim czterech ludzi ważących ponad 100 kg. Na torze rozpędzamy się do ponad 140 km/h,
• Skąd pan wie, w którym momencie wyhamować?
- Uczę się torów na pamięć, tak jak pilot. Dzięki temu wiem, w którym momencie on się kończy. Na pewno nie widzę toru, bo głowę mam schowaną. Tak naprawdę tor widzi tylko pilot, czasami coś zobaczy jeszcze drugi w kolejności zawodnik. Trzeci i czwarty nie mają szans na zobaczenie czegokolwiek.
• Jak wygląda ta nauka? Czy tak jak w znanym filmie „Reggae na lodzie”, gdzie jamajscy bobsleiści trenowali w wannie?
- Nie, jedyną realną postacią w tym filmie był John Morgan, komentator zawodów bobslejowych. Dzisiaj uczymy się torów jeżdżąc na nich, albo oglądając je w internecie. Jazdy bobslejem też trzeba się nauczyć. Nie można włożyć zwykłego śmiertelnika do bobsleja. Tam są olbrzymie przeciążenia i ważny jest nawet sposób oddychania. Przed wejściem w wiraż trzeba nabrać powietrza, wtedy jest łatwiej przetrwać te przeciążenia.