Jeśli to pierwsze spotkanie z kinem Almodovara, może zirytować. Dla lubiących firmową mieszkankę brazylijskiej telenoweli z krwistym dramatem, kiczu z egzystencjalnym bólem – piękne chwile w kinie.
Ale czy historia musi być realna? Może wystarczają straszliwe namiętności, jakie targają bohaterami. Zranione serca, zemsta, miłość, hodowana latami nienawiść, trudna i ślepa miłość macierzyńska (tak lubiana przez tego reżysera).
Bo pytanie/przesłanie egzystencjalne, które zawsze wyłazi z filmów Almodovara każdy sobie odczyta sam – jak potrafi. Czy to kolejny film, o tym, że kobiety są głupie; czy o tym, że płeć nie jest w miłości najważniejsza; czy, że namiętność zmiata logikę; że nie można mieć drugiej osoby na własność; że kobiety mają gorzej w życiu, że…
A to wszystko pokazane w niezwykłych jak to zwykle u tego reżysera wnętrzach (willa chirurga, kolorystyczne marzenie). Nie mówiąc o pięknej kolorystycznej opozycji chłodu kliniki i barw ludzkiego świata. Na dodatek reżyser nie żałuje ich podsycania, bo scena w której jedna z bohaterek niespiesznie sprząta zakrwawioną pościel i narzuty – jest jak wycięta z ekranizacji "Makbeta”. W ogóle krew jest jedną z pełnoprawnych bohaterek tego filmu.
Jeśli ktoś przestraszony obfitą reklamą "Skóry, w której żyję” zastanawiania się czy iść – to niech idzie. A jak ktoś się boi, że mistrz może z upływem lat się wypalił, i Banderas po 50. to nie ten Banderas ze "Zwiąż mnie” i "Matadora” – niech się nie boi. Jest dobrze.
agdy
PS. Portale filmowe już donoszą, że najnowszy film Almodovara to "Mina”. Premiera w 2012 roku. W roli tytułowej Marisa Paredes (jedna z ulubionych aktorek reżysera, w "Skórze w której żyję” widzimy ją w roli matko-służącej).