Nie jest to zapewne lektura najwyższych lotów, ale taka, która stanowi miłą rozrywkę, a dla niektórych nawet powrót do minionych lat trudnych, chmurnych, ale przecież durnych bo młodzieńczych. Takich, jakie dziś wspomina się często z rozrzewnieniem.
"…dyrektor wstał, chwiejnym krokiem podszedł do okna i odchylił zasłony. W żółtawym świetle palących się wciąż lamp ulicznych zobaczył czołg, którego lufa wycelowana była oskarżycielsko w jego pierś. Dyrektor poczuł, jak serce staje mu dęba. – Matko boska, za co? – wyszeptał momentalnie zapominając o kacu…”.
Tak oto pracownicy i aktorzy pewnego teatru, a także jego dyrektor, sprowokowali stan wojenny w Polsce.
Jest listopad 1981 roku. W teatrze pewnego miasteczka ludzie żyją tak, jak to dokładnie pamięta wielu z nas. Żyło się w latach, kiedy wybuchła Solidarność, a w kraju było, jak było. Pędziło się bimber, stało w kilometrowych kolejkach. Jedni hodowali nielegalnie świnie, inni roznosili ulotki wzywające do obalenia ustroju. Ścierali się pierwsi sekretarze partii z przewodniczącymi Solidarności, a później siadali w stołówkach przy jednym stoliku.
Takim mikrokosmosem będącym zwierciadłem kraju był małomiasteczkowy teatr w którym kwitły szlachetne idee nowego związku, mężowie zdradzali żony, plotki rozchodziły się z szybkością błyskawicy, a konspiracyjna robota trwała w najlepsze pod bokiem dyrekcji.
12 grudnia ma się odbyć premiera, a na przedstawieniu obecna będzie delegacja przyjaciół z bratniego Związku Radzieckiego. Trzeba szybko przygotować nowy spektakl, ale już na etapie wyboru sztuki zaczynają się kontrowersje. W teatrze trwa rozgardiasz by nie powiedzieć, rozprzężenie. W końcu stanie się to, co stać się musiało… I już wiadomo, kto rozpętał stan wojenny.
Książka napisana ze swadą i humorem, dobre, lekkie i przekorne czytadło na weekend.