Marcinowi Podolcowi marzył się rysunkowy wywiad-rzeka. Komiks, w którym fascynującym historiom towarzyszy muzyka. Miał szczęście. Lepszego materiału niż opowieść z pierwszej ręki o tym jak powstawał, rozkwitał i przeżywał szczyt popularności legendarny warszawski klub, nie mógł sobie wymarzyć.
Klub Fugazi działał tylko przez jedenaście miesięcy (od stycznia do grudnia 1992 roku). Powstał z pasji i marzeń czterech chłopaków z warszawskiego blokowiska. Nie mieli doświadczenia, pieniędzy ani znajomości, ale mieli pomysły, entuzjazm i niezachwianą wiarę w rzeczy niemożliwe.
Jednego dnia sprzedają pączki i kolę w kawiarni, drugiego wynajmują nieistniejący dziś budynek kina WZ na warszawskiej Woli i organizują megaimprezę. Nawet dziś, w dobie telefonów komórkowych i Internetu, brzmi to imponująco – 21 dni koncertów pod rząd.
Zagrał Kult, Tadeusz Nalepa, Lech Janerka, Dżem, Maanam, Acid Drinkers, Wilki... Przez trzy tygodnie bawiła się tu cała Warszawa. "Pośród szczękoblaszaków, cikciarzy, dorobkiewiczów, afer gospodarczych i lakierowanych przekładów mastertona byliśmy enklawą swobody i kultury” – wspomina jeden z bohaterów tej opowieści.
Wyobraźni im nie brakuje. Gdy w ręce wpada im trochę gotówki, do środka wciągają autobus, budują bar w kształcie gitary i przejście na zaplecze jako przebijającego się przez ścianę człowieka. Ale razem z sukcesami przychodzą problemy. W klubie pojawiają się skinheadzi, mafia, szemrane agencje ochrony, dilerzy narkotyków. Jedni prowokują zadymy, inni chcą czerpać zyski. Happy endu nie będzie.
Rok 1992 to czas, gdy w Polsce zaczyna się rodzić kapitalizm. Okres przemian i wielkich możliwości, a zarazem kompletniej bezradności policji. "Rozwiązana w 1989 r. milicja miała do wybory trzy drogi zawodowe: zasilenie szeregów policji, agencji ochrony lub mafii. Członkowie tych trzech grup znali się nawzajem, więc nie mieliśmy do kogo zwrócić się po pomoc” – wspomina jeden z założycieli klubu.
Przed gangsterami domagającymi się pieniędzy "za ochronę" ratują się ucieczką, a klub przestaje istnieć.
Marcin Podolec nie tylko dobrze pisze: językiem szczerym i pełnym emocji, sprawnie żonglując wieloma wątkami, dozując napięcie, by na koniec zostawić czytelnika z niedosytem i apetytem na więcej. Potrafi też świetnie opowiadać obrazem. Widać to zwłaszcza na planszach poświęconych rozterkom głównych bohaterów. A wszystko to utrzymane w niebiesko-szarej kolorystyce, co jeszcze podkreśla historyczność i nierealność tamtych wydarzeń.
Komiks roku? Nie zdziwiłabym się. A na pewno będę trzymać kciuki.
Marcin Podolec “Fugazi Music Club”, Wydawnictwo. Kultura Gniewu 2013