Rozmowa z Marcinem Wrońskim, pisarzem z Lublina
– Spotykałem się z czytelnikami na przykład. Mnóstwo spotkań, i to w całej Polsce, ale oczywiście szczególne były te w Lublinie; mieście komisarza Maciejewskiego. Tu nieraz podchodzili do mnie starsi ludzie – zwłaszcza tacy, którzy otarli się o przedwojnie – i zaczynali opowiadać swoje życie.
• Taka była ich reakcja na "Komisarza Maciejewskiego”?
– Powiedzieć, że ta książka stała się dla nich kultowa, byłoby może przesadą, ale na pewno odbyli z "Komisarzem Maciejewskim” podróżą sentymentalną w czasy i miejsca, które pamiętali z lat dzieciństwa czy młodości. Kino Venus, dzielnice, ulice, zakątki przedwojennego Lublina: to wszystko powróciło do nich w tej książce. Za to mi dziękowali, ale też chcieli dodać do tego coś od siebie, ze swojej historii.
• "Komisarz Maciejewski” przyniósł panu popularność?
– Stoję kiedyś w kolejce do bankomatu i nagle jakiś mężczyzna zwraca się do mnie: "Dzień dobry, panie komisarzu”. Zupełnie serio. Odpowiedziałem "Dzień dobry”, ale szybko uciekłem z tej kolejki, bo ludzie zaczęli dziwnie mi się przyglądać. Pewnie pomyśleli, że jestem jakimś tajniakiem, który pod bankomatem znalazł się służbowo. Ale, nie ukrywam, to utożsamienie z moim bohaterem było w gruncie rzeczy miłe. Pokazało, że Maciejewski zaistniał w masowej wyobraźni czytelników, stał się znakiem popkulturowym.
• A nie szkoda panu, że wyłącznie w wyobraźni lubelskich czytelników, bo to przecież nasz bohater.
– Zaskoczę panią. Byłem ostatnio w Krakowie i kilku krytyków literackich pytało, kiedy będzie następny "Komisarz Maciejewski”. Ale pal sześć krytyków! Zwykły mężczyzna z publiczności pytał mnie o to samo. A Kraków to przecież miasto niezwykle egocentryczne, wrażliwe wyłącznie na to, co krakowskie.
• Co pan zawdzięcza "Komisarzowi Maciejewskiemu”?
– Poza tym wszystkim, o czym już wspomniałem, mogę chyba powiedzieć, że stałem się zawodowym pisarzem, zacząłem utrzymywać się z pisania. To wciąż moja pasja, ale przede wszystkim zawód, który rządzi się podobnymi prawami jak inne.
• To znaczy?...
– Wymaga dyscypliny – to najważniejsze. Z tą różnicą, że tę dyscyplinę muszę narzucać sobie sam. Nie chodzę po lesie, nie szukam natchnienia w przyrodzie, zresztą w ogóle nie szukam żadnego natchnienia. Czyli nie jestem artystą w powszechnym rozumieniu tego słowa. Wykonuję raczej rodzaj artystycznego rzemiosła. Nie mogę pozwolić sobie na to, by pisać tylko wtedy, gdy mam dobry humor. Pracuję nierzadko po 12 godzin dziennie. Można to porównać do prowadzenia jednoosobowej firmy, gdzie są i zlecenia, i terminy, i negocjacje, i poprawki – czyli proza życia, nie zaś żadne liryzmy, czy porywy duszy. Ale jako prozaik w prozie doskonale się odnajduję.
• Nad czym pracuje pan w tej chwili? Szykuje się kolejny "Komisarz Maciejewski”?
– To za moment. Zacznę od książki, którą właśnie złożyłem do wydawnictwa i która ukaże się prawdopodobnie na wiosnę. Mam nadzieje zaskoczyć nią czytelników, gdyż rzecz tym razem, będzie działa się współcześnie. Tu i teraz.
• Szczegóły?
– Nowa powieść pod roboczym tytułem "Officium Secretum” to współczesna sensacja, a jej fabuła rozgrywa się w 2007 roku w Lublinie, Kazimierzu i Warszawie. Odnajdziemy w niej wiele zdarzeń z tamtego roku, który zaczął się od sprawy arcybiskupa Wielgusa i pytania: "Był agentem czy nie był?”. Ledwo przebrzmiała tamta historia, a już mieliśmy spektakularną eksmisję betanek z klasztoru w Kazimierzu. Czy któryś pisarz wymyśliłby tak niesamowite scenariusze? Napisało je życie, a ja na tej kanwie postanowiłem stworzyć fabułę "Officium Secretum”. Mogę zdradzić, że będą w niej duchowni, dziennikarze, policjanci i byli esbecy.
• Czy wśród bohaterów odnajdziemy rzeczywiste postaci znane nam z lubelskiego "podwórka”?
– Oczywiście! Oprócz postaci od początku do końca fikcyjnych, bystry czytelnik zauważy i rozpozna bez trudu ludzi z krwi i kości, choć pod zmienionymi nazwiskami. To nie będzie skomplikowana łamigłówka. Są tam konkretne osoby i instytucje znane nam trochę z życia publicznego, a trochę ze środowiskowych plotek.
• Nie obawia się pan procesów o zniesławienie?
– Nie, bo nikogo nie zniesławiam. "Officium Secretum” to nie będzie książka wymierzona przeciw komuś, jeśli już – to przeciw pewnym zjawiskom: stylowi uprawiania polityki, dążeniu po trupach do kariery, tabloidyzacji rzeczywistości. Ludzi jako takich staram się raczej zrozumieć niż wybatożyć, choć nie waham się pokazywać ich draństw. Myślę, że potrzebujemy od czasu do czasu literackiej rozrywki opartej na krwistym realizmie, który wychodzi od tego, o czym pisze pani i inni dziennikarze, ale dąży do bardziej ogólnej diagnozy nas samych. A poza tym – jak pokazało doświadczenie "Komisarza Maciejewskiego” – umiejscowienie fabuły w realiach znanych czytelnikom dobrze jest przez nich odbierane.
• A co z "Maciejewskim”? Zostawił go pan na dobre dla współczesnej sensacji?
– Ależ skąd! Trzeci "Komisarz Maciejewski” jest już wymyślony od początku do końca. Za kilka tygodni siadam i piszę. Za rok książka powinna być w księgarniach. Tym razem komisarz i jego tajniacy będą działać w Lublinie pod okupacją niemiecką. Opowieść zacznie się we wrześniu 1939 roku, a skończy wraz z wejściem Armii Czerwonej w 1944 roku. Maciejewski będzie tropił seryjnego zabójcę kobiet, a okoliczności okupacyjne będą mu mocno komplikować śledztwo.
• Znów zadba pan o wierność historycznego przekazu?
– Zdecydowanie tak. Tym bardziej, że Lublin był bardzo specyficznym miejscem pod niemiecką okupacją. Pokażę, mam nadzieję, że historia wojny i okupacji niejedno ma imię. I trochę podobnie jak w "Officium Secretum” – że nie zawsze ci, których najbardziej jesteśmy skłonni potępiać, rzeczywiście są tymi najbardziej złymi.