Krajobraz na miejscu był niczym z czasów wojny. Chociaż ogień szalał kilkadziesiąt kilometrów dalej, to dym potrafił zasłonić słońce. Dwóch strażaków z Lubelszczyzny wzięło udział w akcji gaszenia pożarów w Rosji.
Wiedziałem, ze muszę pojechać
Szóstego sierpnia MSWiA powołało grupę ratowniczą do pomocy Rosjanom. Strażacy z Lubelszczyzny zajmowali się zabezpieczeniem logistycznym akcji. Obaj zgodnie przyznają, że zgodzili się bez zastanowienia.
– Pracowałem ze swoim sprzętem na poligonie, kiedy dowiedziałem się, że Komenda Główna potrzebuje takiego sprzętu do akcji w Rosji. Wiedziałem, że powinienem tam pojechać – mówi Zbigniew
Siepsiak z PSP w Lubartowie.
Zanim zaczęli pomagać Rosjanom w walce z ogniem, strażacy musieli dojechać na miejsce. – Wyruszyliśmy 7 sierpnia, najpierw jechaliśmy we dwóch, w Suwałkach było zgrupowanie całego konwoju, który liczył razem 45 samochodów.
Razem do Rosji pojechało 159 ratowników z Polski.
Nigdy czegoś takiego nie widziałem
Przez całą drogę strażacy byli ochraniani przez policję i milicję. Konwój dotarł do Rosji przez Litwę i Łotwę. Im bliżej byli terenów objętych kataklizmem, tym robiło się coraz nieprzyjemniej.
– Już kilkadziesiąt kilometrów za Moskwą dym był tak silny, że wyglądał jak mocna mgła – wspomina Robert Pałka. – Nie było mowy, by wyłączyć światła w wozie, widoczność była dość ograniczona.
O wiele makabryczniej wyglądały tereny zniszczone przez ogień.
– Mijaliśmy spalone lasy, gdzie zostało tylko runo. Mijaliśmy spalone wsie, gdzie najczęstszym widokiem były samotne kominy, które jako jedyne murowane fragmenty domów przetrwały pożar. Nigdy wcześniej czegoś takiego nie widziałem – opowiada Robert Pałka.
Kontrolowane wypalanie
Strażacy z Lubelszczyzny, tak jak większość grupy, stacjonowali w ośrodku wypoczynkowym "Raduga” w pobliżu miejscowości Spas-Klepiki.
– Przyjechałem samochodem z kontenerem kwatermistrzowskim, w którym był namiot dla dowództwa, oświetlenie i miejsca do pracy. Z tyłu ciągnąłem kontener sanitarny, którym zajmował się mój kolega z Lubartowa – wylicza Robert Pałka.
Obaj strażacy przyznają, że następnym razem również wzięliby udział w takiej akcji. – Nabieramy doświadczenia, widzieliśmy taki ogień, jaki w Polsce się nie zdarza – mówi Pałka. – Dopiero teraz zdałem sobie sprawę, jaki to silny żywioł.
Strażacy zajmowali się podlegającym im sprzętem niemal przez cały czas pobytu w Rosji. Jeden dzień pomagali przy akcji kontrolowanego wypalania lasów.
– To były tereny na podłożu torfowym, które łatwo się zapala – mówi Pałka. – Musieliśmy wypalić te drzewa, a potem zwilżyć teren wodą tak, by ogień, który nadchodził nie objął tego terenu.
Wszystko po to, by ogień nie dotarł do pobliskich terenów zabudowanych. Takie zagrożenie było realne, tym bardziej, że wówczas w Rosji temperatury sięgały ponad czterdzieści stopni.
Chociaż ratownicy z Lubelszczyzny nie walczyli bezpośrednio z ogniem, to z opowieści kolegów, którzy wracali z akcji dobrze wiedzą, co się działo w najtrudniejszej strefie.
– Trudno było przewidzieć, gdzie przeniesie się ogień. Wiatr był bardzo silny, a to utrudniało akcję – mówi Zbigniew Siepsiak. – O tym, że udało się ugasić jakiś fragment mówiło słońce, które miało wreszcie możliwość przebicia się przez chmurę dymu.