ROZMOWA Z Damianem Pankiem, byłym trenerem Orląt Spomlek Radzyń Podlaski
Nie szkoda po pięciu latach żegnać się z Orlętami?
– Na pewno, to zupełnie nowa sytuacja. To jednak żadna sensacja. Już przed rokiem chciałem zrezygnować z roli trenera. Obiecałem to bliskiej osobie. Ostatecznie prezes mnie jednak przekonał, żebym został jeszcze jeden sezon. Teraz nie mogłem już złamać słowa.
Co teraz? Planuje pan jeszcze powrót do piłki?
– Na razie zupełnie o tym nie myślę. Do grudnia na pewno odpoczywam. Na razie skupiam się na wakacjach. Nie miałem prawdziwego wolnego przez ponad 20 ostatnich lat. Zawsze było coś. Najpierw treningi, kiedy jeszcze byłem piłkarzem, później treningi już w roli trenera. Weekendy to zawsze mecze. Czas na odpoczynek. Później spróbuję wyjechać na jaki staż, a potem zobaczymy, co się wydarzy. Na pewno nie odcinam się całkowicie od piłki.
Pięć lat w jednym klubie w roli trenera. Coś takiego rzadko zdarza się nawet w niższych ligach...
– To prawda. Mi zleciało to bardzo szybko. Nigdy nie robiłem żadnych planów i nie chciałem bić rekordów. Uznałem, że to jest dobry moment na zmianę także ze względu na Orlęta. To będzie zawsze mój klub i jeżeli będę mógł w czymś pomóc, zawsze pomogę. Nawet teraz, cały czas wspólnie ustalaliśmy jeszcze plan sparingów, a także przygotowywaliśmy się na letnie okienko transferowe. Muszę też dodać, że w Radzyniu Podlaskim zawsze mieliśmy świetne warunki, dlatego słowa uznania i podziękowania należą się także prezesowi Krzysztofowi Grochowskiemu.
Czy jest coś, z czego jest pan szczególnie dumny?
– Pamiętam, że kiedy zaczynałem w 2013 roku długo się wahałem. Zostałem rzucony na głęboką wodę. Mam nadzieję, że jednak sobie poradziłem. Nie było jednak łatwo. W końcu ja zostałem trenerem, a w drużynie nadal było kilku kolegów z boiska, jak: Rafał Borysiuk, Krzysztof Stężała, czy Marek Leszkiewicz. Na pewno kiedy zaczynałem pracę trenera założyłem sobie, że nie chcę doświadczyć spadku z ligi. I to się udało. Oczywiście, będę pamiętam też pojedyncze mecze, jak te z Resovią, czy Motorem w poprzednim sezonie, kiedy wygraliśmy 4:1.
Co się w takim razie nie udało?
– Na pewno najświeższą sprawą jest finał Pucharu Polski z Unią Hrubieszów. Spodziewaliśmy się zupełnie innego wyniku. Wygrana z drużyną, która występuje dwie klasy rozgrywkowe niżej była naszym obowiązkiem. Niestety, zawiedliśmy. Ta przegrana bardzo bolała i nadal boli. Nie będzie łatwo usunąć meczu z Unią z pamięci. To jednak piękno piłki nożnej i sportu, bo zdarzają się rzeczy nieprzewidywalne.
Nie udało się zdobyć pucharu, ale czy z tego powodu trzeba oceniać ostatni sezon jako nieudany?
– Niekoniecznie. Owszem, spotkanie w Hrubieszowie to wielki minus. Nie można tego zamiatać pod dywan. Z drugiej strony bardzo szybko zapewniliśmy sobie utrzymanie. Mieliśmy fajną serię zwycięstw, pokonaliśmy kilka mocnych zespołów. Oczywiście, w końcówce forma nie była najwyższa, ale mieliśmy mnóstwo kontuzji i także z tego powodu straciliśmy sporo punktów. Przy okazji udało się jednak wprowadzić do gry kilku młodych graczy. Nie tylko Arka Korolczuka, ale i Kacpra Lipińskiego, czy Roberta Nowackiego, który bronił w końcówce sezonu. Oczywiście, apetyt rośnie w miarę jedzenia i pewnie pod koniec kwietnia można było się zastanawiać, czy nie zaczniemy jeszcze gonić czołówki. Nic z tego nie wyszło, ale to nie zaciemnia jednak pozytywnego obrazu.