Na początku muszę uczciwie wyznać, że nie jestem najlepszą recenzentką książek dla dzieci. 10 lat skończyłam już kilka dekad temu (nie mówiąc już o tym, kiedy skończyłam lat 5) i na tzw. literaturze dziecięcej zupełnie się już nie znam.
Czytając swoim dzieciom zamiast dać się porwać przygodom denerwuję się błędami stylistycznymi, niespójnością akcji i tym, co razi mnie najbardziej: traktowaniem młodego czytelnika jak osoby na wpół upośledzonej, której wszystko tłumaczyć trzeba łopatologicznie i pisząc dla której, nie trzeba wysilać się nad znalezieniem suspensu. O radości dziecięcego czytania zwykle mogę więc zapomnieć. Dlatego sięgając po „Świat ogromnych” postanowiłam przetestować książkę na organizmach żywych najbardziej zainteresowanych tematem, czyli na swoich dzieciach.
Obrońców praw małoletnich uspokoję już na wstępie: test przebiegł bardzo humanitarnie, bo dzieci na widok kolejnej pozycji Maleszki bardzo się ucieszyły. Za sobą mają już jeden z tomów cyklu „Magiczne drzewo” (książki można czytać po kolei, można czytać na wyrywki). Wtedy im się spodobało i teraz się podoba. Maluchy z napięciem zgłębiały przygody swoich rówieśników przeniesionych ze zwykłej polskiej szkoły w niesamowity świat tytułowych „ogromnych”. Bardzo chwaliły sobie też poczucie humoru (największe salwy śmiechu wybuchały w momentach mało politycznych, czyli np. wtedy, gdy Idalia, magiczna istota potrafiąca czarować zapowiedziała, że zmieni wszystkich w „skunksy śmierdzące”. Cóż, autor pisząc książkę także wpadł na pomysł testowania pomysłów na dzieciach i wie, co ich bawi do łez, ku rozpaczy rodziców przerażonych niskim poziomem żartu). W „Świecie ogromnych” znajdziemy jednak także to, co rodzice lubią najbardziej, czyli morał. Najmłodsi czytelnicy dowiedzą się m.in. że muszą nauczyć się pisać bezbłędnie, bo żadne, nawet najbardziej magiczne pióro nie jest w stanie dobrze podołać temu jakże trudnemu zadaniu. Co więcej, taki wynalazek może nawet wpędzić jego posiadacza w ogromne kłopoty…