To czyta się znakomicie, choć rzecz dotyczy epoki minionej. Autor zmarł w 1966 roku, w czasie, gdy pisał te reportaże świat jeszcze nie miał pojęcia o kataklizmie II wojny światowej, a Afryka wyglądała zupełnie inaczej. Bo Afryka była kolonialna, a pan Evelyn Waugh Anglikiem. Czy to ma jakieś znaczenie? Kapitalne.
No i z właściwym sobie – jak się okaże w czytaniu – poczuciem humoru, dystansem, ale też pewnego rodzaju wyższością, opisuje tę podróż. Już na statku spotyka delegacje różnej, czasem wysokiej rangi, które się tam wybierały. Czytamy: "I czy można się dziwić, że ludy tak odległe od Abisynii – Polacy na saniach i jasnowłosi Szwedzi, postanowiły przyłączyć się do zabawy?”.
O, właśnie – tak byliśmy postrzegani. Zresztą czytamy o sobie dalej "…pociąg się zatrzymał i gwardziści stanęli na baczność; główny szambelan, wystrojony w niebieski atlas, zbliżył się, aby powitać delegatów; orkiestra zagrała (…) niezrażona trudnościami, solennie wykonywała zwrotki każdego hymnu, a w kategorii rozwlekłości bez trudu wygrali Polacy”.
Opis ceremonii koronacyjnej świetny, barwny, dowcipny choć oczywiście dość złośliwy. Ale czasem w stosunku do siebie autorowi też nie brakuje poczucia humoru. Opisując jedną z wycieczek w Adenie pisze "…nasze kolana zachowywały się tak, jak czasem w koszmarach sennych; nagle odmawiają posłuszeństwa, akurat gdy człowieka ścigają brodate spikerki radiowe”.
Już dla takich zdań warto tę książkę przeczytać – dla barwnego reportażu z ówczesnej (przedwojennej) Abisynii, Kenii, Ugandy, z Afryki, na którą jednak patrzy z wyższości białego pana, poucza i osądza. Odnosząc się do sytuacji społeczno-politycznej w Afryce pisze: "Warto zatem choć przez chwilę rozważyć ewentualność, że w niewybaczalnym i niewytłumaczalnym przekonaniu Anglosasów o wyższości własnej rasy kryje się coś istotnego…”.
Cóż – żył w innej epoce i postrzegał tamte realia inaczej, jednak styl i fantastyczne obrazy, scenki rodzajowe jakie odmalowuje na pewno są warte uwagi.