Dzień był raczej brzydki niż ładny, a ja bardziej chora niż zdrowa. Pocieszeniem miało być „Trzy razy k”, czyli kawa, kocyk i książka. Padło na „Słodycz zapomnienia”.
Sięgnęłam po nią tylko dlatego, że leżała na samym wierzchu pokaźnej kupki pozycji do przeczytania. Pastelowa, kobieca okładka w zwykłych warunkach podziałałaby na mnie odstraszająco i trafiłaby na sam spód stosiku. Tego dnia, nie chciało mi się jednak nawet szukać czegoś innego. Przeczytałam kilka pierwszych stron i okazało się, że pozycja działa jak balsam.
W przeciwieństwie do innych książek, w których przewija się motyw holokaustu Kristin Harmel nie działa depresyjnie. Mimo że okropieństwa II wojny światowej są bardzo ważną częścią jej książki to nacisk położony jest na to, jak poukładać sobie życie po traumatycznych doznaniach, a nie na wstrząsających opisach. Nic dziwnego, że książka daje nadzieję na to, że nawet po największym dramacie może być już tylko lepiej. „Słodycz zapomnienia” to jednak przede wszystkim (może bardzo naiwna, ale przecież i takich pozycji czasami potrzebujemy) książka o prawdziwej miłości, której nie może zabić ani historia, ani czas, ani choroba. Miłości, która wraca mimo że była uśpiona przez siedemdziesiąt lat.