Opowieść Tomasza Grzywaczewskiego o podróży na daleki (i wciąż dziki) wschód jest odtworzeniem niezwykłej historii, która nawet została sfilmowana, ale przecież zdarzyła się naprawdę.
Otóż o tej niezwykłej ucieczce napisał Sławomir Rawicz w książce "Długi marsz”. Tylko, że zawłaszczył sobie czyjeś przeżycia jako swoje, czyjąś katorgę i drogę. Tym, który istotnie wydostał się z łagru i z kilkoma współtowarzyszami udało mu się przejść przez syberyjskie bagna, zmarzliny, przez pustynię i dotrzeć do Kalkuty był Witold Gliński.
Od wizyty w jego domu, w domu człowieka już wiekowego, który przecież przypomina sobie tamte ekstremalne wydarzenia, Grzywaczewski z kolegami rozpoczyna podróż. Wraz z Bartkiem Malinowskim i Filipem Drożdżem wyruszyli w 2010 roku, w trwającą sześć miesięcy wyprawę śladami bohaterów głośnej książki Rawicza, a właściwie śladami Witolda Glińskiego.
Autor pisze o niebezpiecznej, morderczej wyprawie, choć – trzeba mieć tę świadomość, że ani w połowie nie była ona tak dramatyczna, jak ta ucieczka Glińskiego.
Grzywaczewski zauważa: "pragnęliśmy przywrócić pamięć o tej niezwykłej historii, a także oddać hołd wszystkim Polakom, zesłanym na "nieludzką ziemię”. Podróżując pieszo, konno oraz rowerem odtworzyliśmy trasę, którą siedemdziesiąt lat temu przebyli uczestnicy wielkiej ucieczki”.
Książkę czyta się z wielkim zainteresowaniem choć trochę tu za mało Witolda Glińskiego, który przecież dał powód do podjęcia takiego wyzwania. Jednak przecież to w założeniach miała być relacja z wielkiej wędrówki teraz.