- No, tu też nie można powiedzieć, że był taniec - powiedziała pani widz I do pani widz II. Owszem. Platforma nie jest jednoznacznie taneczna. Na szczęście.
Sobota, jak dla mnie, była konfrontacją z choreografią niezbyt przyjazną. Autorzy tłumaczyli, że solo Janusza Orlika "poszukuje fizycznej i wizualnej reprezentacji dla emocjonalnych stanów wyalienowania z otaczającej nas rzeczywistości. Umieszczając bohatera w jednocześnie realnej i metaforycznej przestrzeni sceny gęstej od mikro gestów, cieni i głosów”.
W rzeczywistości widzowie spędzili kilkadziesiąt minut patrząc, a nawet podglądając człowieka borykającego się z istnieniem. To podglądanie brało się stąd, że tancerz budował efekt chowania się, stronienia od widowni. Wiele czasu scenicznego upłynęło by pokazał twarz. Funkcjonował we własnym, trudnym świecie.
Jeśli sekwencja ruchu zaczynała się od mikrodrgań małego palca dłoni by przejść w precyzyjnie zbudowaną walkę o każdy kolejny gest - nie sposób było nie czytać tego jak przywołania prawdziwej ułomności. Ten rozedrgany minimalizm chwilami przypominał mi wczesne prace mojej ulubionej Sanny Kekalainen, która lubiła ludzkie ciało zamienić w nie-ludzkie. Żadnego zbędnego gestu, praca na granicy fizycznej opresji. Tu też tak było.
Mało tanecznie, fakt. Ale mocno.
Brawa były potwierdzeniem, że surowa opowieść została odebrana i doceniona. To nic, że to był piąty pokaz tego dnia i zaczynał się dobrze po godz. 21. Specjalna publiczność, to też atrakcja pokazów platformy.