„Dybuk” Szymona An-skiego obchodzi w tym roku okrągłe 100 lat. Z tej okazji Paweł Passini wywlókł truchło „Dybuka” i zorganizował mu godzinne elektrowstrząsy, po których sędziwy starzec błagał, żeby go dobito. Wideoinstalacja „Cwiszen…” Passiniego miała być pewnie hitem jubileuszu, a okazała się gwoździem do trumny dybuka.
Recenzja wideoinstalacji immersyjnej „Cwiszen…/ Na pograniczu światów” Pawła Passiniego. neTTheatre, Instytut Teatralny im. Zbigniewa Raszewskiego.
O „Dybuku” pisano już bardzo dużo i nie ma sensu się powtarzać. Warto tylko dodać, że była to sztuka, która wprowadziła dramaturgię żydowską na kulturalne salony. Grano ją chyba we wszystkich językach europejskich (tłumaczono nawet na esperanto), na jej podstawie powstawały opery i balety, doczekała się różnych parodii, omówień, dzieł pobocznych i weszła do popkultury.
Zaryzykowałbym nawet, że na świecie jest to najbardziej znana sztuka napisana na ziemiach polskich, ale ponieważ powstała w jidysz, jej popularność w ojczyźnie raczej nie dorównuje światowej.
Fenomen dramatu polega na tym, że chociaż czerpie on z żydowskich zabobonów, nie jest dziełem zabobonnym. An-ski to nie chasyd wychwalający dzieła jakiegoś cudotwórcy, ale światły i oddalony od religii Europejczyk, który wierzenia chasydzkie przetworzył i wykorzystał do stworzenia dramatu nowoczesnego i zrozumiałego nie tylko dla Żydów.
Osią fabuły jest tam nawiedzenie przez dybuka, czyli duszę pokutną, która w swoich celach nawiedza żyjących i przejmuje nad nimi kontrolę. Co dla prostych ludzi z XIX wieku było częstym zjawiskiem nadprzyrodzonym, dla An-skiego jest punktem wyjścia do dyskusji o roli przeznaczenia, krytyki pozycji kobiet, a nawet, jak sugerują niektórzy badacze, przebraniem, za którym autor chowa silny ładunek homoerotyczny.
Swoją premierę „Dybuk” miał dokładnie 100 lat temu. Trupa Wileńska zagrała go w jidysz 9 grudnia 1920 roku w warszawskim teatrze Elizeum, rozpoczynając prawdziwą dybukomanię, która do pewnego stopnia trwa do dziś. Dowodem dwudniowe obchody stulecia zorganizowane przez Instytut Teatralny oraz szereg wydarzeń na całym świecie, które z racji epidemii przeniosły się oczywiście do Internetu.
W Polsce jubileusz zaczął się we wtorek od sesji naukowej, podczas której uznani badacze opowiadali o różnych tropach interpretacyjnych „Dybuka” – jeśli ktoś ich zna, zawiedzie się, nie powiedzieli nic nowego. Poza tym w większości czytali z kartek i robiło to raczej przygnębiające wrażenie.
Dzień zakończył spektakl „Babie lato” Adi Weinberg, o którym wolałbym nie mówić, ale jeżeli ktoś lubi ekstatyczny taniec w piżamie, to jak najbardziej polecam.
W środę z kolei można było posłuchać polskich reżyserów i realizatorów dramatu An-skiego – całkiem ciekawe i z sensem, nie było wyuczonych formułek, mówili żywo i interesująco o swoim odkrywaniu „Dybuka”.
Wisienką na torcie było natomiast dzieło lubelskiego twórcy, „wideo immersyjne” Pawła Passiniego zatytułowane „Cwiszen…/ Na pograniczu światów”.
Trudno opisać projekt Passiniego w dwóch słowach, więc zrobię to w jednym – koszmar. To ten rodzaj sztuki, która naśmiewa się z widzów, służy zaspokojeniu ego swojego twórcy albo jest wyrazem przesadnej pomysłowości.
Oto na scenie kilka osób z okularami VR i w maskach (widzów czy aktorów? nie wiem) siedzi tyłem do jakiegoś chłopaka i Passiniego, który gra na instrumentach, puszcza ruchome obrazy i robi wykład z religii. Już to jest nieznośnie pretensjonalne, ale najgorsze są właśnie obrazy z kamery 360 stopni, które wyświetlają się za reżyserem.
Passini ma słabość do wideo. To samo pamiętam z okropnego spektaklu „Hindełe, siostra sztukmistrza” granego kilka lat temu w Osterwie, podczas którego widzów atakowało nagranie z Joanną Krupą. Wszystko można, ale musi to mieć jeszcze sens, a tego i w „Cwiszen…” niestety zabrakło.
Oto widzimy mężczyznę i kobietę (chyba bohaterów dramatu An-skiego) chodzących po cmentarzu żydowskim na Okopowej w Warszawie. Wyglądają na pomylonych albo zboczeńców. Gapią się na nas i nie wiadomo, czego chcą. Pokazaliby pewnie nam swoje dybuki (podobno kształtu i wielkości jaja kurzego), ale sieknął mróz.
Potem jakieś przypadkowe nagranie z modlitwy w synagodze połączone z wywodem teologiczno-moralnym, które przechodzi w historię Jesziwy Medrców Lublina. Wszystkim tym obrazom towarzyszą cytaty z „Dybuka” (w kiepskiej interpretacji przywołującej najgorsze maniery aktorskie) i frazy w jidysz, których praktycznie nikt nie rozumie. Potem opowieści o sztuce An-skiego, a brak materiału wizualnego upchany jest watą – żydowskimi wycinankami.
Doceniam, że Passini przygotowywał tę „immersyjną instalację” przez miesiąc – dokładnie tyle trwały przygotowania do wystawienia „Dybuka” po śmierci An-skiego. Szkoda tylko, że efekt miesięcznej pracy jest tak mizerny.
Wycieczka do Warszawy i kilka godzin zdjęć to jednak mało, szczególnie, że artyści z Trupy Wileńskiej potrafili w tym czasie zrobić sztukę, która zawojowała świat.
Pod koniec swojego dzieła Passini mówi, że doszły go słuchy, że widzowie widzieli „coś innego niż myśmy widzieli” – to udany akcent humorystyczny, bo w trakcie oglądania towarzyszyły mi wyłącznie uczucia smutku, beznadziei i nadchodzącej śmierci.
Mimo wszystko doceniam też Instytut Teatralny, że wziął na siebie obchody stulecia „Dybuka”. Zgranie i zorganizowanie wszystkiego wymagało na pewno trochę wysiłku, a jakby nie patrzeć wszystko poszło zgodnie z planem.
Szkoda tylko, że wybrano akurat taką formę, która mocno i raczej ponuro naznaczyła obchody. Przyćmiła ponadto polsko-jidyszowe wydanie dramatu (w tłumaczeniu Michała Friedmana, są lepsze, ale to zawsze coś) oraz zapowiadaną publikację przekładu na język polski Andrzeja Marka, właśnie ten przekład z wielkim powodzeniem grano w Lublinie w latach 20. XX w.
Znacznie ciekawszy program przygotował Teatr Żydowski w Warszawie, który wrzucił do internetu spektakl Teatru Narodowego Habima w Izraelu – nieco halloweenowego, kukiełkowego „Dybuka” w jidysz, który przywodzi na myśl nigdy niezrealizowany projekt Zuniego Mauda. Amerykanie z kolei na połowę grudnia zapowiadają (również w internecie) jubileuszową inscenizację w oryginale.
Prawdziwą awangardą jest dzisiaj klasyka i gdyby ktoś pokusił się o klasyczne wystawienie „Dybuka”, to byłoby coś! Bez żadnych wtrętów fabularnych, wplatania historii ze swojego nieciekawego życia, innowacji scenicznych, rozbierania aktorów, którzy wiją się po scenie jak białe robaki, slajdów, pokazów wideo i całego tego bałaganu, od którego boli głowa. „Dybuk” jest dziełem modernistycznym i wcale nie musi być postmodernistycznym. Ale to wymagałoby wielkiej odwagi, a przede wszystkim… ciężkiej pracy.
Kiedy An-ski zorganizował w Wilnie próbne czytanie „Dybuka”, tak go skrytykowano, że niedługo potem zmarł. Mam nadzieję, że Passini nie umrze od mojej krytyki. To sympatyczna osoba i wolałbym nie mieć na sumieniu trupa, a przede wszystkim — boję się, że potem grano by jego „Cwiszen…” przez najbliższe sto lat.