Reforma systemu miała im zapewnić godne warunki do rozwoju, bez konieczności podejmowania pracy. Stypendia zostały jednak „zjedzone” przez inflację
– Nasi koledzy masowo rezygnują z nauki, a wiele osób, aby się utrzymać, pracuje wieczorami na zmywaku - obowiązków doktoranta nie da się bowiem pogodzić z normalną pracą etatową, studia w ramach szkoły doktorskiej są realizowane w trybie dziennym z koniecznością fizycznej obecności na uczelni, a także wyjazdów na staże i konferencje – wyjaśnia doktorant Kamil.
Nie do końca tak miało być, ale żeby zrozumieć clou sprawy, trzeba cofnąć się cztery lata wstecz, gdy studia doktoranckie zostały zastąpione szkołami doktorskimi. To kluczowy element reformy Jarosława Gowina – ówczesnego ministra nauki i szkolnictwa wyższego. Nowa formuła miała poprawić jakość edukacji młodych badaczy i sprawić, że będzie to model bardziej elitarny. Szkoły doktorskie mają bowiem znacznie ograniczoną liczbę miejsc, a kandydaci dostają się do nich w drodze konkursu. Wśród obowiązków doktorantów, oprócz uczęszczania na zajęcia, jest również czynny udział w życiu naukowym – wystąpienia na konferencjach, czy pisanie artykułów. Młodzi badacze są na bieżąco rozliczani ze swoich postępów, a w zamian za to dostają comiesięczne stypendium. Uzależnione jest ono od wynagrodzenia profesora i obecnie wynosi 37% jego stawki przed oceną śródokresową (1 i 2 rok) - tj. 2 667,70 zł brutto i 4 109,70 zł brutto (czyli 57% wynagrodzenia profesora) po połowie okresu kształcenia. Pieniądze mają im zapewnić godne warunki do dalszego rozwoju. Doktoranci mówią jednak otwarcie o swojej trudnej sytuacji finansowej i głodowych stypendiach, których realna wartość została "zjedzona" przez inflację.
– Gdyby nie to, że mam szczęście posiadać własne mieszkanie i płacić tylko za czynsz, to na pewno musiałabym pracować. Wynajmując nie dałabym rady się utrzymać, a tak jest w miarę dobrze, choć bez szaleństw – przyznaje doktorantka Magda.
W innej sytuacji jest Kinga, która musi dorabiać, żeby wyżyć.
– Książki do doktoratu mnie sporo kosztują, a do tego jedzenie, czynsz, rachunki, komunikacja miejska. Chociaż jakoś bardzo nie mogę narzekać, to wciąż mam taką refleksję, że przy takim stypendium w Warszawie doktoranci żyją jak w dżungli, bo co to za pieniądze przy tamtejszym rynku mieszkaniowym – zauważa doktorantka i jak dodaje: - Nie wiem, kto byłby w stanie za nieco ponad 2 tysiące się utrzymać i jeszcze doktorat na spokojnie robić.
Sytuacja młodych badaczy może jednak poprawić planowana podwyżka stypendiów o 30%. To efekt apeli całego środowiska akademickiego, ale też interwencji i interpelacji poselskich niedawnej opozycji (głównie KO i Lewicy), na którą ostatecznie przystał kończący kadencję rząd PiS-u. Od nowego roku mają wzrosnąć wynagrodzenia profesorów na uczelniach, a to decydujący wskaźnik przy ustalaniu kwot stypendiów doktoranckich.
– Nasze środowisko liczy, że obiecane podwyżki zostaną przyznane bez niepotrzebnej zwłoki. Kluczowy jest tu podpis ministra jeszcze w tym roku kalendarzowym, gdyż od 1 stycznia ministerstwo zostanie formalnie rozdzielone na edukację i naukę – mówią zgodnie doktoranci.
Tymczasem nowy szef resortu nie wycofuje się z obietnicy podwyżek. – To bardzo ważna sprawa, bo wiemy, co się dzieje na polskich uczelniach państwowych i prywatnych: rząd w tym zakresie nie będzie oszukiwał. Oprócz tego, że będzie rozporządzenie dotyczące podwyżek, to zabezpieczymy środki finansowe na te podwyżki – zapewnia minister Dariusz Wieczorek.