Dzwonili do Ministerstwa Zdrowia, sanepidu i lekarza rodzinnego. Wszędzie słyszeli to samo: zachować spokój i obserwować się. Okazało się, że cała rodzina ma koronawirusa. Na testy czeka jeszcze pacjent po przeszczepie płuc, który miał z nią kontakt
Kluczem do sprawy jest prawdopodobnie spotkanie 2 września, w którym uczestniczyła pani Joanna*, mieszkanka powiatu lubelskiego. Kobieta mieszka razem ze swoim mężem i blisko 90-letnią matką, a także dorosłą córką – Karoliną.
– Po tygodniu od tego spotkania mama zaczęła się źle czuć. Opadała z sił. Gorączkowała. Miała bóle stawów. Brała leki przeciwgorączkowe, przeciwwirusowe, ale nic nie pomagało. W międzyczasie, tzw. pocztą pantoflową, bo nikt z sanepidu do mamy nie dzwonił, dowiedzieliśmy się, że jedna z osób, która uczestniczyła we wspomnianym spotkaniu, ma Covid-19. Wtedy zaczęłyśmy podejrzewać, że być może to, co mamie dolega, to może być coś więcej niż przeziębienie – opowiada pani Karolina.
Nie denerwować się, obserwować
W sobotę pani Joanna zadzwoniła na infolinię Ministerstwa Zdrowia, przedstawiła sytuację. I usłyszała, żeby się nie denerwować. Obserwować i żeby brała leki. Tyle że gorączka nie spadała (ponad 38-39 st. C). – Dzień później telefonicznie skontaktowałam się z sanepidem. Usłyszałam to samo. – Mamy zachować spokój. Czekaliśmy, ale mamie nic się nie poprawiało – dodaje pani Karolina.
W poniedziałek pani Joanna zadzwoniła do swojego lekarza rodzinnego (POZ przy szpitalu, ul. Herberta w Lublinie). Co usłyszała? – To samo co wcześniej. Zachować spokój – relacjonuje pani Karolina.
Tyle że niepokojące objawy zaczęła mieć już także pani Karolina (brak smaku i węchu, a także stan podgorączkowy). – Postanowiłam nie czekać ani chwili dłużej. W środę (16 września) zadzwoniłam na pogotowie ratunkowe. Przyjechała karetka „zakaźna”.
– Mama miała już wtedy 40 st. gorączki. Załoga karetki dziwiła się, że nikt wcześniej nam nie pomógł. Nie mogli uwierzyć, jak do tego doszło – przyznaje pani Karolina.
W szpitalu w Świdniku, gdzie karetka zawiozła kobietę, pani Joanna miała wykonany test. – W czwartek okazało się, że jest pozytywny. Mama została przewieziona do Lublina, na oddział zakaźny – relacjonuje pani Karolina. – My – całą rodziną, po telefonie z sanepidu – trafiliśmy na kwarantannę.
Testów rodzinie nikt jednak nie zrobił, mimo objawów mogących sugerować zakażenie koronawirusem u pani Karoliny. – Bałam się nie tylko o rodziców i babcię. Mój chłopak – Piotr* – jest po przeszczepie płuc. Co prawda nie był w ostatnim czasie w naszym domu, ale ja się z nim widziałam.
Młodzi ludzie kilka razy dzwonili do sanepidu. Dopytywali o badania. Ale odsyłano ich do lekarza rodzinnego. – Usłyszeliśmy, że możemy pojechać do Lublina i zrobić je sobie odpłatnie w mobilnym punkcie – mówi pan Piotr. – Ale jak na kwarantannie? I dodaje: Wygląda na to, że nikogo to nie interesuje. Można nieświadomie zakażać inne osoby, bo nikt nikomu nie pomoże.
Wszyscy z wirusem
Nasi rozmówcy poprosili naszą redakcję o pomoc. W sobotę interweniowaliśmy w ich sprawie, dzwoniąc pod numer alarmowy Powiatowej Stacji Sanitarno-Epidemiologicznej w Lublinie i opisując całą sytuację. Usłyszeliśmy, że ktoś się z nami skontaktuje. Czas mijał. Dopiero po interwencji w lubelskim Starostwie Powiatowym rodzinie pomogli pracownicy Powiatowego Centrum Zarządzania Kryzysowego. – W niedzielę przyjechała do nas karetka i pobrali od nas wymazy do badań – potwierdza pani Karolina.
Niestety, w poniedziałek okazało się, że wszyscy członkowie rodziny pani Joanny, czyli jej córka, mąż i mama mają Covid-19.
– Czy te testy nie powinny być wykonane wcześniej, żeby zmniejszyć ryzyko zakażenia innych? – docieka pan Piotr.
Do wczoraj do godz. 15 – pan Piotr, mimo że miał kontakt z osobą zakażoną (pani Karolina) i jest po przeszczepie, nadal nie miał wykonanego testu.
Sprawę bada już wojewódzki sanepid, któremu przekazał ją Lubelski Urząd Wojewódzki. – Wszczęto postępowanie wyjaśniające – poinformowała Magdalena Smolińska-Kornas, rzeczniczka WSSE w Lublinie.
* imiona zmienione