Amerykanie uznali, że establishment za długo już gra z nimi w durnia. Lekceważy ich położenie i nie znajduje rozwiązań, w które mogliby uwierzyć.
W miniony wtorek polityce Stanów Zjednoczonych została udzielona sroga lekcja. Okazało się nieprawdą, że jest coś takiego jak tradycyjna odpowiedzialność wyborcza w ramach latami przyjętego konwenansu zaufania do elit establishmentu. Amerykanie to zanegowali. Uznali, że establishment za długo już gra z nimi w durnia. Lekceważy ich położenie i nie znajduje rozwiązań, w które mogliby uwierzyć.
Przepaść pomiędzy staczającą się w ubóstwo i beznadzieję prowincją a zamożnością wielkomiejską nie dała się zakamuflować. Przyszedł człowiek mówiący do prostych i sfrustrowanych ludzi, którym pozamykano fabryki, albo wyprowadzono je za granicę, a ich samych posłano na zasiłek, albo do jakichś dorywczych robót, że tak dalej już nie może być. Mówił to ich językiem, dalekim od elegancji i wyrafinowanego słownictwa. Dosadnie.
Frustracji tych ludzi nie dostrzegły żadne sondaże, a polityczni analitycy uznali za - co najwyżej - ciekawostkę.
Donald Trump daleki od politycznej poprawności, wulgaryzujący i obiecujący sfrustrowanym, że coś się im odmieni, a jednocześnie zapewniający, że to oni są solą amerykańskiej ziemi, podbijał ich umysły. Sprawdzała się strategia wymyślona przez szefa jego kampanii Coreya Lewandowskiego „Let Trump be Trump”. („Pozwólcie Trumpowi być Trumpem”). Swej retoryki nie zmienił, nie złagodził jej i nie przeorientował na inny target elektorski. Wygrał.
Hillary Clinton do końca kampanii nie mogła uwierzyć, że rywal naprawdę odbiera jej elektorat, bo sfrustrowani nie chcą słuchać bajek o tym, jak wspaniała jest Ameryka i co jej świat zawdzięcza.
Wynik 290:232 głosów elektorskich (a sondaże mówiły o proporcji odwrotnej) okazał się nokautem Hillary Clinton. Zapewne kończącym jej polityczna karierę. Republikanie rządzić będą w Izbie Reprezentantów (232:193) i Seanacie (51:49).
Donald Trump otrzymał ogromny kredyt zaufania i parlamentarną większość do realizacji obietnic. Oczywiście konfrontacja z rzeczywistością przyniesie urealnienie jego wizji. Zmusi też do zabiegania o establishment republikański, który nie szaleje przecież na jego punkcie, a bez niego rządzić się nie da. Zapewne słabnąć będzie szaleństwo poparcia tych, którzy na niego zagłosowali, bo im tyle naobiecywał.
Sfrustrowani go wybrali, ale zaraz będą sprawdzać, co z tego dla nich wynika. Nadchodzi czas próby dla Trumpa. Państwo czymś się jednak różni od jego biznesów. Nie można ogłosić jego bankructwa i zacząć na nowo.
- Dla Clintonowej wtorkowe wybory to koniec balu. Dla Trumpa – początek. Bal Hillary trwał trzydzieści lat. Ile potrwa bal Donalda - tak wyniki amerykańskich wyborów komentuje Wojciech Skrzepczak, politolog, absolwent Uniwersytetu Środkowoeuropejskiego w Budapeszcie i Columbia University w Nowym Jorku.