Legendarny amerykański koszykarz Kent Washington, odwiedził Lublin i Andrzeja Frączkowskiego, dyrektora Startu, który w 1979 roku sprowadził go do Lublina.
Nie widzieli się ponad czterdzieści lat. Koszykarska legenda Lublina, znakomity amerykański rozgrywający, nie wyobrażał sobie powrotu za ocean bez spotkania z człowiekiem, który doprowadził do jego kilkuletniej gry w Polsce. W poniedziałek w samo południe, łezka w oku zakręciła się duetowi dżentelmenów: Kentowi Washingtonowi i Andrzejowi Frączkowskiemu.
Fantastyczny czas
Ken spędził już w Lublinie kilka dni, we wtorek pożegnał Lublin. Andrzejowi Frączkowskiemu – jak to „sportowcowi” – uczestnictwo w kilku oficjalnych spotkaniach uniemożliwiła kontuzja. Na wysokości zadania stanął Arkadiusz Pelczar, obecny prezes Startu, znajdując w napiętym harmonogramie wizyty czas na dodatkową pozycję: wizytę przy ul. Żniwnej. Inaczej być nie mogło. Prezes przywiózł swemu poprzednikowi z lat siedemdzie-siątych pamiątkową koszulkę, ale przede wszystkim przywiózł Kena (z małżonką). Minutową wzruszającą tremę powitalną przerwał gość:
– Szefie, dziękuję panu za wszystko co pan dla mnie zrobił. To dzięki panu i trenerowi Niedzieli przyjechałem do Polski, do Lublina. I był to dla mnie fantastyczny czas.
Spotkałem się z fantastycznymi ludźmi, w klubie i w mieście. Przyjechałem do innego środowiska, odmiennego od USA kraju, a praktycznie od początku czułem się jak u siebie. Przeżyłem wspaniałe sportowe chwile, nie przypominam sobie, żeby spotkało mnie coś przykrego. Pobyt w Starcie to wielka sportowa przygoda, wielkie przeżycie. Dziękuję panu, panie Andrzeju. Szkoda, że nie mogę podziękować trenerowi Niedzieli. Ale cieszę się, że Lublin o nim pamiętał, że hala w której graliśmy nosi teraz jego imię. Jeszcze raz dziękuję.
Radość dla Lublina
O tym że Ken nie przesadza w ocenie swojego pobytu w Lublinie, najlepiej świadczy napisanie wspomnieniowej książki, która już wkrótce będzie dostępna dla kibiców. Pilotażowe egzemplarze szczęśliwcy wzięli do ręki podczas oficjalnych spotkań. Do grona szczęśliwców – co jasne – w poniedziałek dołączył Andrzej Frączkowski.
– Szefie, to dla pana z osobistą dedykacją. Tam jest trochę i o panu – mówiąc pół żartem, z promiennym uśmiechem, wręczył swemu byłemu dyrektorowi koszykarskiego lubelskiego książkę zatytułowaną „Kentomania: A Black Basketball Virtuoso in Communist Poland”.
– Panie Andrzeju – wtrącił prezes Pelczar, wypełniający obowiązki tłumacza. – To co mówi Kent, to żadna kurtuazja. Gdzie tylko jesteśmy, na każdej wizycie, na każdym spotkaniu, w pierwszych słowach mówi o dwóch osobach: Andrzej Frączkowski i Zdzisław Niedziela. Czy byliśmy u marszałka Jarosława Stawiarskiego, czy u prezydenta Krzysztofa Żuka, czy przy spotkaniach z kibicami, wszystko zaczyna się od dwóch nazwisk: Niedziela, Frączkowski.
– Ken, ja też mam coś dla ciebie (album o starym Lublinie i pamiątkowe klubowe znaczki Startu – red.), ale zanim ci to dam powiem, że ja też ci niezmiernie dziękuję – wykrztusił ciągle wzruszony gospodarz. – Ty mnie nigdy nie zwiodłeś, a dałeś tyle radości mnie, ale i Lublinowi.
Bez dystansu
Siadamy w zielonej scenerii ogrodu państwa Frączkowskich. Pani Renata, córka domowników i pani Krystyna – małżonka pana Andrzeja – „zabezpieczyły” pyszne ciasto, a syn Piotrek przypomina wszystkim pamiętne zdarzenia sprzed czterdziestu lat, gdy był dzieciakiem, nieodłącznie towarzysząc tamtemu Startowi.
Wstępny dystans przeszedł do historii. Ken i Andrzej wspominają. Pani Washingtonowa nagrywa każdą scenę (podobnie jak ekipa PR Startu). Jacek Mirosław – były fotoreporter Sztandaru Lublin i Dziennika Wschodniego, archiwizuje spotkanie. A red. Krzysztof Załuski, Wiesław Pawłat z Gazety w Lublinie (pomagający przy powstaniu książki) i ja, przymierzamy się do... zrzucenia resztki tremy. Udało się, w ogromnej mierze dzięki Kenowi, dla którego słowo dystans chyba nie istnieje. Tak jak na parkiecie – czy rzucał z pięciu, czy sześciu, czy z siedmiu metrów – wpadało. Skoro dystansu brak, staram się wyjaśnić pewna rozbieżność.
• Ken – gdy grałeś w Lublinie, nie byłeś Kentem. O co chodzi?
– No tak, wszyscy mówili na mnie Ken, a ja nie prostowałem. Chyba to się wzięło z... mojego autografu. Podpisywałem się Ken, a ostatnia literka imienia – „t”, to był taki krzyżyk. I chyba tę literkę wszyscy pomijali, była trochę oderwana od poprzednich i oddzielała od nazwiska. I tak zostało, a mnie to nie przeszkadzało.
• Dla nas, czyli kibicujących ci w hali WOSTiW, pozostaniesz Kenem. Więc: Ken, żeby to mieć za sobą, bo pewnie to pytanie słyszysz często – opowiedz o karierze aktorskiej.
KENT WASHINGTON: Ha, ha! W ogóle nie wiem jak do tego doszło. Ktoś zadzwonił podobno do pana Andrzeja...
ANDRZEJ FRĄCZKOWSKI: Ja dokładnie nie pamiętam, ale wtedy kontakty telefoniczne były utrudnione, i chyba rzeczywiście dzwoniono do klubu. To były zupełnie inne czasy, specjalnie się tym nie podniecaliśmy, nikt nie spodziewał się, że to odbije się takim echem przez tyle lat. Ale przekazałem Kenowi że jest taka oferta.
KW: Na początku nie byłem tym zainteresowany i nawet po nagraniu specjalnie się nie interesowałem co dalej. Dopiero po latach przekazano mi, że to taki ważny w Polsce film.
• Długo byłeś na planie filmowym „Misia”? Spotkałeś się z aktorami?
KENT WASHINGTON: Spotkaliśmy się tylko z panem Stanisławem Bareją. Coś tam powiedział czego oczekuje, Wojtek Popiołek przetłumaczył, dali mi „plastikową piłkę”, wykonałem zadanie i tyle; powrót do Lublina.
• Ja miałem to szczęście, że podobny twój popis (oprócz popisów „w boju”, w lidze), kilkakrotnie dłuższy, z normalną piłką, widziałem z kilku metrów. Po twoim przyjściu do Startu zainteresowanie koszykówką niebotycznie wzrosło. Start organizował nabór młodzieży do sekcji. Przez trzy dni prezentowaliśmy (setka piętnastolatków każdego dnia) swoje „umiejętności” trenerom, w tym trenerowi Niedzieli. A magnesem był wspólny trening z Kenem. I ty na koniec odwalałeś taką popisówkę, że to, co ludzie widzą w „Misiu”, to „mały Miki”.
KENT WASHINGTON: Coś takiego pamiętam, bo ja nigdy nie odmawiałem włączania się do takich klubowych akcji.
• Powtórzę więc, i proszę czytelników o uwierzenie (świadków jest wielu): tamtych popisów (m.in. dwoma piłkami jednocześnie) nie powstydziliby się koszykarscy aktorzy z Harlem Globetrotters. A teraz powiedz: czego chciałbyś się dowiedzieć o czasach, gdy byłeś koszykarzem Startu? Tak na luzie.
KENT WASHINGTON: (chwila zastanowienia). Dostałem teraz kilka zdjęć od pana Jacka z tamtych czasów. Gdzie pan stał w hali, że je pan robił. Przecież tam nie dało się wcisnąć palca...
JACEK MIROSŁAW: Musiałem sobie radzić, zwłaszcza że wtedy techniczne możliwości były – przy obecnych – minimalne. Ale wtedy fotoreporterów było mało, tak jak i gazet. Przeciskałem się przez tłumy kibiców i „coś się udało złapać”.
KENT WASHINGTON: A gdzie pan siedział, panie Andrzeju?
• Ken, nie pamiętasz?! Przecież prowadził „spikerkę”; siedział przy mikrofonie!
KENT WASHINGTON: No taaaak!
• Pamiętasz z pewnością atmosferę w hali. Gdy atakowaliście, to wszyscy rytmicznie klaskali i skandowali „czerwono-czarni”, a gdy broniliście, to… spiker „prosił o doping”.
KENT WASHINGTON: No tak, i wtedy cała hala huczała, tupała. Czasem nie było słychać gwizdków sędziów.
• Kibice miejscowych często mocno i w różny sposób wspierają swoich, deprymują rywali. Pamiętasz takie momenty?
KENT WASHINGTON: Pewnie. Pamiętam jak krzyczeli na najlepszych zawodników gości: Durejkoooooooooo!! Myyyyyrda! Młynaraaaarski! To był taki element gry, ale szanowaliśmy się. To byli świetni zawodnicy. A dobra atmosfera – dla gospodarzy – była też i w innych halach. Pamiętam jak we Wrocławiu huczało: WKS! WKS! WKS!
• Pytanie o Eugeniusza Kijewskiego, twojego konkurenta na „jedynkach”, to taki sam obowiązek jak pytanie o „Misia”, więc rzucam to hasło i ja,
KENT WASHINGTON: Znakomity zawodnik. Wszyscy przypominają jego wywiad, że da sobie ze mną radę, że takich zawodników jak ja w USA jest wielu. No i w tym pierwszym meczu między nami ja byłem górą, ale nie by-liśmy żadnymi wrogami. Szanowałem go, bo potrafił bardzo dużo.
• Kilka dni w Lublinie to moment do wspomnień. Co chciałeś zobaczyć najbardziej?
KENT WASHINGTON: Miejsca, w których przebywałem. Hala Startu, hala WOSTiW (dziś: MOSiR). Zobaczyłem dom przy ul. Siemiradzkiego, w którym mieszkałem, a w którym „babcia Kowalska” dbała o mnie jak o syna.
ANDRZEJ FRĄCZKOWSKI: A pamiętasz, jaki tam miałeś kłopot? Przychodziłeś do mnie co rano i mówiłeś, że wszystko OK, tylko że atakuje cię „piesio”.
KENT WASHINGTON: O tak, to był problem (śmiech)
ANDRZEJ FRĄCZKOWSKI: Aż pojechałem obejrzeć co to za groźny pies. A to taki kundelek…
KW: Ale szczekał i szczekał! Ale wracając do Lublina wtedy i dziś: wszystko zmieniło się na lepsze, chociaż ja i wtedy nie narzekałem. Byłem tu szczęśliwy. Ale dziś to miasto ładniejsze, nowocześniejsze.
• Spodziewałeś się takiego przyjęcia w Lublinie?
KENT WASHINGTON: Nieeee! (żona, była szwedzka koszykarka, potwierdza). To coś niesamowitego. Mnie nie było tu ponad czterdzieści lat. Od tego czasu pojawiło się wielu świetnych koszykarzy. A ja – gdzie nie pójdę – jestem rozpoznawalny, proszony o zdjęcia, autografy.
KAROL KURZĘPA: To prawda. Gdy chodzimy po Lublinie pokazując Kentowi jak teraz wygląda nasze miasto, na ulicach podchodzą młodzi ludzie, często nastoletni. Mówią, że znają Kenta z opowieści rodziców, dziadków. Powtarzają, że wiedzą, że jest najlepszym koszykarzem w historii Lublina. A Kent swoim podejściem do nich z pewnością potęguje opinie, że oprócz tego że był fantastycznym koszykarzem, jest takim samym facetem.
Dwie godziny mijają jak z bicza strzelił. Kolejna seria pożegnalnych zdjęć. Rozstajemy się. U Kena i „Frączka” znów można zauważyć zaszklone oczy. U mnie też. Po pożegnalnym uścisku z idolem młodzieńczych lat, swoją perfekcyjną angielszczyzną pozwalam sobie powiedzieć: Ken! Ajlawiu! Zaryzykuję – w imieniu tysięcy lubelskich sympatyków kosza z przełomu lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych.