- Ej, nie rób omijaków. Idź stoisko po stoisku! Ciężko będzie wrócić – ta sugestia jednego z odwiedzających Jarmark Jagielloński jest bardzo trafna. Już kilka godzin po otwarciu tegorocznej edycji lubelskiego wydarzenia ul. Bramowa i Złota były zdecydowanie zbyt wąskie
Już trwa Jarmark Jagielloński. Dla idących na Stare Miasto deptakiem od strony placu Litewskiego początkiem jest skrzyżowanie z ul. Świętoduską. Na pierwszym jarmarkowym stoisku handlują goście z Ukrainy Gonczarija Rusłana Druka. Stoi koło garncarskie a na ladzie kubki, miseczki, fajki.
– Najdroższe jest to naczynie, może być jako waza ale można tu trzymać pieczywo albo mięso. Coś zapiekać – wyliczają garncarze z Tarnopola. – Kosztuje 200 złotych. Najtańsze mamy gliniane miseczki, mogą być na stół, na sól, po 5 zł. Ale to jest jarmark, trzeba się targować – dodają. Pytani czy byli kiedyś w Lublinie przytakują, brali udział w Jarmarku Jagiellońskim w 2015 roku, uważają, że to najlepszy jarmark na jakim byli. Dlatego wrócili. I bardzo by chcieli zrobić taki u siebie na Ukrainie. Żeby nie było chińszczyzny i taniego plastiku, tylko to, co sprzedają artyści ludowi i rzemieślnicy. Z miejsca na deptaku są zadowoleni, uważają, że jest superowe. Klient jak ma ich znaleźć to znajdzie.
- Miejsce bardzo dobre, wszyscy muszą przejść przez Bramę Krakowską – mówi Karol Lasik, który z ojcem handluje niedaleko Ratusza. – Szósty czy siódmy raz jesteśmy na Jarmarku Jagiellońskim, to jedyne miejsca gdzie jeździmy. Chcemy się tu pokazać bo tu jest siedziba Stowarzyszenia Twórców Ludowych. Handlujemy hurtowo. Tato, zapisz, dwa słoniki. Także, jak nie sprzedamy to nie będzie kłopotu. Już od grudnia przygotowujemy się do na przyjazd do Lublina. Nie ma mody na jakieś drewniane zabawki, co możemy to robimy.
Najdroższe są szopki, 100 złotych a małe drewniane zwierzątka są po 3-4 zł. Tato, zapisz świnkę – wylicza pan Karol jednocześnie wydając resztę, rozmawiając z kupującymi i dyktując tacie, który zapisuje, co sprzedali. Żartuje, że wychował się w warsztacie, więc musiał się zająć rzeźbą i zabawkami ludowymi. Jego ojciec odziedziczył warsztat po teściu. – Z wykształcenia jestem inżynierem budownictwa drogowego ale wybrałem to. Lepiej siedzieć w domu i pomagać niż jeździć w dalekie delegacje – dodaje.
- Przechodziłam, spodobała mi się. Nie, szopka nie jest droga. Trzeba patrzeć pod kątem pracy jak została włożona – komentuje kobieta, która zrobiła u panów ze Stryszawy zakupy. – Mam jeszcze zakładkę do książki, łowicka wycinankę- dodaje pytana o jarmarkowe zakupy.
Na ulicy Złotej zwraca uwagę specyficzny zapach. Między stoiskami można zobaczyć jak powstają świece z pszczelego wosku. Jan Dudziński wylewa rozgrzany wosk, warstwa po warstwie, a ten zastyga na knotach. Po drugiej stronie ulicy – stoisko z gotowymi wyrobami. Co ciekawe są świece w kształcie butów tzw. tyszowiaków.
- Pszczoły mam swoje. A świece wylewam nawet takie na kilka metrów. Nosi się je w procesjach na Boże Ciało. To u nas tradycja i pamiątka po Szwedach – dodaje uczestnik jarmarku, który w tym roku ma za patrona miód i pszczoły.
Ta szwedzka tradycja to historia z XVII wieku kiedy szlachta zawiązała konfederację by ratować kraj przed potopem. Podobno Szwedzi gdy się o tym dowiedzieli ofiarowali dla patrona tyszowieckiej parafii świece. Zwrócił uwagę ich ciężar. Okazało się, że w środku był proch, który miał zniszczyć kościół i zabić konfederatów.
Niedaleko świec można kupić… pisanki. Przyjechały z Ukrainy, oferuje je kilka autorek. Na sztuki – 10, 20, 35 zł. I w kompletach po 150 zł. – Naturalne barwniki, wszystko ręcznie, sama robię – tłumaczy Iryna Piashyntseva i nie jest zdziwiona, że kto podchodzi to zastyga wpatrzony w przepiękne wzory. Obok sprzedaje swoje Olga Sakhno. Goście z Ukrainy dają okazję by samemu zrobić sobie pisanki. Za 10 zł można kupić „pisaczek”, który wypełnia się rozpuszczonym woskiem. Są też farby do barwienia skorupek. Ale oczywiście efekty będą żałosne w porównaniu z mistrzostwem jakie proponują artyści. Każdy autorskie.
- Byliśmy wiele razy na jarmarku, nasi znajomi grają w orkiestrze, która tu występowała. Ale pierwszy raz mamy stoisko. Ja tylko sprzedaję. Maskotki, biżuterię, torby robi moja dziewczyna Ewa Rakiel (firma Amore Teodore). Przyjechaliśmy spod Wrocławia. Od rana bardzo dobrze się handluje. Zaraz zabraknie. Jakie pierwszy sprzedał się wisiorek – uśmiecha się Bohdan Imiela. Biżuteria łącząca niezwykle precyzyjne wykonanie, metal, filc, koraliki, haft i wyobraźnię autorki jest w cenie od 50 do 70 zł. Każda z broszek i wisiorki ma inna cenę na odwrocie. To dobry pretekst, żeby móc z bliska zobaczyć zwierzęcy bohaterów miniaturowych historyjek i roślinne motywy. Są też maskotki i torby po 150 zł.
Jarmarkowa atmosfera sprzyja rozmowom. Na stoisku z tkanymi dywanikami panie dyskutują o ciuchlandach i cenach, bo dywaniki powstają zapewne z takiego surowca. Egidijus Latenas, kowal z Litwy tłumaczy, że krótszych gwoździ ozdobnych nie zrobi. A te sztylety (65 zł) to nie broń, tylko souvenir i można trzymać w domu. Przy stoisku z serwetkami można posłuchać o koronkach i ile czasu powstaje piękna serweta. Przy skrzyżowaniu Bramowej i Szambelańskiej akurat ciężko rozmawiać, bo kapela Mała Ziemia Suska z Suchej Beskidzkiej się przykłada. Wokalistki też. Tak będzie w sobotę i niedzielę.