Żeby wyjechać za granicę, trzeba było mieć paszport. Wczasy w PRL-u lublinianie spędzali głównie w kraju: na wczasach pracowniczych lub "pod gruszą". Tak jak dzisiaj dużą popularnością cieszyły się weekendowe wypady do Kazimierza, Nałęczowa czy Kozłówki. Pod warunkiem, że dostaliśmy bilet na PKS...
Jacek Mirosław, wieloletni fotoreporter Sztandaru Ludu i Dziennika Wschodniego, bardzo często fotografował peerelowski wypoczynek lublinian.
- Najbardziej popularny był Kazimierz - mówi Jacek Mirosław. - Już od rana z dworca wyjeżdżały przepełnione autobusy. Gorzej było z powrotem. Tłumy koczowały w niewielkiej poczekalni, a i tak zdarzało się że niektórzy wracali przez Puławy, skąd do Lublina przyjeżdżali ostatnim pociągiem.
W sklepach pustki, poza alkoholem
W 1972 roku lubelski „Kurier Lubelski” zamieścił obszerny artykuł o Kazimierzu pod kątem wypoczynku. Ani dla mieszkańców, ani dla ówczesnych władz nie była to miła lektura:
(…) Urocze to miasteczko w dalszym ciągu tonie w brudach, kurzu, chwastach. Smród to chyba najodpowiedniejsze określenie: zieje niemal z każdego podwórka. Nawierzchnie ulic po wykopkach – skandaliczne. Po każdym deszczu z wąwozów spływa duża ilość mułu, błota i nikt tego nie sprząta. (…) W sklepach pustki, poza alkoholem. Tego trunku nie brakuje, co widać po pijanych, którzy cały dzień chwiejnym krokiem szwendają się po Kazimierzu. Wąwozem Małachowskiego strach iść wieczorem, bo grupy podchmielonych zaczepiają każdego, a milicjantów jak na lekarstwo. To, co się dzieje nad Wisłą można śmiało nazwać skandalem. Plaża niesamowicie brudna, brzegi oblepione błotem, nie ma wytyczonych miejsc do kąpieli, sprzętu wodnego, ratowników.
Zakładowe grzybobranie
- W latach 70. i 80. Kazimierz nie był jeszcze tak oblegany przez turystów jak dzisiaj - dodaje Jacek Mirosław. - Był też o wiele tańszy. Nocleg w PTTK-u czy na kwaterze prywatnej kosztował o wiele mniej niż dzisiaj. Nie były to ceny warszawskie. Knajp i barów nie było zbyt wiele, a jednym z najpopularniejszych lokali była Esterka oraz mała smażalnia z tyłu Rynku, gdzie można było kupić rybę albo frytki. W czasach kryzysu, kiedy trudno było kupić piwo, w Kazimierzu na ogół nie było z tym problemu. Zdarzało się nawet, że serwowano tu także piwa spoza Lubelszczyzny, co wówczas nie było powszechne.
Oprócz Kazimierza, lublinianie chętnie spędzali weekendy również w Nałęczowie, na Pojezierzu Łęczyńsko-Włodawskim oraz Kozłówce. Wiele zakładów pracy organizowało także wyjazdy dla swoich pracowników między innymi na grzybobranie czy też na jednodniowe wycieczki.
Latem odbywały się one niemal w każdy weekend i cieszyły się dużym zainteresowaniem. Większe firmy fundowały swoim pracownikom także wycieczki kilkudniowe do atrakcyjnych miejscowości w kraju.
Fundusz Wczasów Pracowniczych
A co z urlopem?
Dłuższy wypoczynek zapewniał Fundusz Wczasów Pracowniczych. O przydziale skierowania na wczasy decydowała rada zakładowa. W praktyce decydujący głos miał i tak dyrektor zakładu lub sekretarz partii.
Wyjazd na dwutygodniowe wczasy nie był dużym obciążeniem dla domowego budżetu. Cena była zależna od zarobków pracownika. Część dopłacał zakład pracy. Cena jednego skierowania wynosiła około 15 proc. miesięcznej pensji. Poza sezonem można było wyjechać za 20 proc. wakacyjnej ceny. Każdy pracownik mógł w praktyce co dwa lata starać się o skierowanie na wczasy. Jeśli z jednej firmie pracowało małżeństwo, to skierowanie dostawali co roku: raz mąż, raz żona.
Przystanek linii 25
Największe zakłady pracy w Lublinie miały swoje ośrodki wczasowe. Fabryka Samochodów Ciężarowych czy Dyrekcja Okręgowa Kolei Państwowych miała taki ośrodek między innymi w Firleju czy też na Pojezierzu Łęczyńsko-Włodawskim.
Typowy ośrodek składał się zazwyczaj z recepcji oraz kilku lub kilkunastu domków. Wiele z nich wyglądało podobnie: drewniane, obite często zwykłą płytą paździerzową, która po kilku latach odchodziła od ściany.
W środku próżno było szukać wygód. Zazwyczaj dwa lub cztery łóżka, umywalka, miska, stół, kilka szafek i krzeseł. W oknach nie zawsze były zasłony. Czasami musiała wystarczyć zwykła firanka.
Ci, którzy chcieli spędzić wolny czas w mieście, wybierali się nad Zalew Zemborzycki otwarty w 1974 roku. Problemem był jedynie dojazd. W upalne dni autobusy były przepełnione, mimo że były obsługiwane przez przegubowce, a nawet autobusy z przyczepkami. Wiele osób z kocami, krzesełkami, wędkami specjalnie przyjeżdżało na przystanek początkowy linii 25 (przy katedrze), żeby dostać się do środka. Po drodze autobus często się nie zatrzymywał.
Sam Zalew Zemborzycki, wolny jeszcze od sinic oferował ciszę i spokój, a wystana w godzinnej kolejce ryba w smażalni smakowała jak w najlepszej restauracji.