Tłumy dziennikarzy na miejscu wypadku. Potem pierwsze strony gazet i raporty w największych telewizjach. A potem… cisza.
13 specjalistów zatrudnionych na etacie i kilkadziesiąt osób współpracujących. Eksperci od konstrukcji lotniczych, inżynierowie zajmujący się budowaniem i eksploatacją silników. Są też piloci, prawnicy i spece od szkoleń. Nieoficjalnie: detektywi od samolotów. Oficjalnie: Państwowa Komisja Badania Wypadków Lotniczych.
Zabezpieczenie
Na miejscu jako pierwsi pojawili się strażacy. Ale tylko po to, żeby zabezpieczyć wrak samolotu przed ewentualnym wybuchem. I przed gapiami. - Bo do akcji wkroczyli członkowie komisji - mówi st. kpt. Grzegorz Szyszko z lubartowskiej straży pożarnej.
Katastrofa śmigłowca Mi-2. Zdjęcia i montaż: Agnieszka Mazuś
- Musimy wykonać szkic sytuacyjny miejsca i całego zdarzenia, sporządzić odpowiednią dokumentację, pobrać próbki paliwa - wylicza pułkownik Ryszard Michałowski, jeden z członków komisji. - Liczy się każdy, nawet najdrobniejszy szczegół.
Dwa dni po katastrofie wrak samolotu został przetransportowany do bazy w Dęblinie. - Tam zostaną przeprowadzone badania stanu technicznego, m.in. sprawności silników i układu sterowania - wyjaśnia płk Michałowski. Teraz dopiero przyjdzie czas na analizy w laboratoriach. Komisja sprawdzi zapisy rozmów pilotów, parametry lotu. Czasami trzeba zasięgnąć opinii ekspertów z zagranicy.
Czekanie
Czasem potrzeba pół roku, by raport ujrzał światło dzienne. Wszystko musi być wielokrotnie sprawdzone, potwierdzone przez niezależnych badaczy. Bo czasami, jak w przypadku styczniowej katastrofy wojskowego samolotu CASA, w którym zginęli piloci z naszego regionu, na raport czeka cała opinia publiczna.
Wreszcie jest. W przypadku CASY: 35-stronicowy raport. Według komisji, do wypadku doprowadził splot wielu okoliczności: CASA nie powinna wystartować, a pilot chciał lądować sam. Warunki atmosferyczne były na tyle złe, że dowództwo w ogóle nie powinno wydać zgody na lot. Dowodami są zapisy ostatnich minut lotu z tzw. czarnej skrzynki.
Diagnoza
W większości wypadków sprawa jest o wiele prostsza. Jak choćby w przypadku zeszłorocznych katastrof w Dęblinie i Zamościu. W tym pierwszym Wilga z Aeroklubu Orląt w Dęblinie spadła na podwórko domu w centrum miasta. W drugim na pole spadła Cessna 152. W obu przypadkach zawiniła maszyna. Diagnoza była więc krótka: awaria.
Sprawa jest oczywista…
Generał nie miał też uprawnień do latania tego typu samolotem, a to on prawdopodobnie trzymał w ręku stery. Samolot wykonywał manewry poniżej minimalnej bezpiecznej wysokości. - Wszedł w zakręt na niebezpiecznie małej wysokości i prędkości, bez zwiększonej mocy silnika. Doprowadziło to do przeciążenia maszyny i zderzenia z ziemią - czytamy w raporcie. Sprawa jest więc oczywista.
…choć nie zawsze
Prokuratura, po zapoznaniu się z raportem komisji, winą za spowodowanie katastrofy lotniczej obarczała Krzysztofa C. Jej zdaniem, wzniósł się w powietrze, nie patrząc na złe warunki pogodowe. Sąd nie doszukał się jednak w jego postępowaniu przestępstwa.
- Tak to jest z wypadkami lotniczymi - mówi płk. Michałowski. - Tu nigdy nic nie jest oczywiste.
Słynne katastrofy lotnicze z naszego regionu
Szkoleniowy Mi-2 należący do 1. Ośrodka Szkolenia Lotniczego z Dęblina rozbił się w miejscowości Luszawa k. Lubartowa. Maszyna spadła z wysokości 100 metrów na pole.
styczeń 2008
W katastrofie samolotu wojskowego CASA zginęło 20 osób. Dowódcą załogi był 35-letni porucznik Robert Kuźma pochodzący z Lipska
k. Zamościa.
czerwiec 2007
Wilga z Aeroklubu Orląt w Dęblinie spadła na podwórko domu przy ul. 1 Maja w Dęblinie. Wilga holowała szybowiec. Kilka minut po starcie nagle wyłączył się silnik.
maj 2007
Pod Zamościem rozbiła się Cessna 152 z dwoma pilotami na pokładzie. Po wykryciu awarii silnika maszyny usiłowali awaryjnie wylądować
na polach.
marzec 2006
Śmigłowiec rozbił się w podlubelskim Radawcu. Padał drobny, bardzo gęsty śnieg.
Na wysokości ok. 70 metrów powietrzna karetka wpadła w śnieżną chmurę.
sierpień 2005
Do katastrofy doszło na zlocie pilotów w Nadrybiu Ukazowym koło Łęcznej. Zginął Karel Peeraer i generał Jacek Bartoszcze, ówczesny szef polskich wojsk lotniczych