Otwarciem Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego, naborem do szkół, ale i problemem głodu żyli mieszkańcy Lubelszczyzny 100 lat temu. Popołudniówka „Ziemia Lubelska” nawoływała: Chleba i pracy!
W połowie września 1918 roku zakończyły się zapisy uczniów do lubelskich publicznych szkół elementarnych.
- Okazało się jednak, że szkoły miejskie istniejące w okolicy dworca kolejowego, w os. Cukrownia, na Bronowicach, Kośminku, Foksal i Bychawskiej (dawniej Dziesiąta), zwłaszcza zaś ta ostatnia, jak również szkoły na ul. Lubartowskiej nie mogą dla braku miejsc przyjąć wszystkich zgłaszających się, wobec czego koniecznym okazuje się otworzenie nowych szkół, lub przynajmniej klas dodatkowych - informował w mediach W. Strzembosz, Inspektor Szkolny Okręgu Lubelskiego.
Raczej Płock, a nie Lublin
Żeby „na szybko” rozwiązać problem, jeszcze przez tydzień przyjmowano wnioski dzieci (obowiązkowo wraz z metryką! A w razie jej nie posiadania z zaświadczeniem wystawionym przez rządcę lub właściciela domu z oznaczeniem wieku dziecka i jego miejsca zamieszkania), które nie zostały zapisane do żadnej ze szkół.
Kto w terminie nie zdążył, lekcji pobierać nie mógł. Dotyczyło to zwłaszcza dzieci, które w czasie zapisów przebywały na wsi, a do Lublina wróciły dopiero jesienią.
W niemal każdym wydaniu „Ziemi Lubelskiej” donoszono o przygotowaniach do otwarcia nowej placówki oświatowej.
- Czy Lublinowi należy się Uniwersytet? - pytano. - Wobec faktu wspaniałomyślnej ofiarności paru możnych osób, które przeznaczyły miliony rubli na założenie prywatnego uniwersytetu w Lublinie „Kurjer Warszawski” wystąpił z wątpliwościami, azali Lublin jest odpowiednio wybrany ku temu celowi. Zdaniem „Kuriera” na miasto uniwersyteckie nadawałby się raczej Płock, mający dwa muzea, bibliotekę publiczną i w ogóle atmosferę specjalnie naukową.
Kontyngent młodzieży uniwersyteckiej
Dziennikarze z Lublina polemizowali pisząc, że ich miasto zyskuje charakter dużego ośrodka, „bez wątpienia najpoważniejszego w Królestwie Polskim po Warszawie pod względem rozwoju życia społecznego i kulturalnego”. Podkreślano, że na ziemi lubelskiej działa kilkanaście szkól średnich, które co roku „dostarczają znacznego kontyngentu młodzieży uniwersyteckiej”.
Rozwiewano też wątpliwości dotyczące potrzeby otwierania prywatnego uniwersytetu, który „kierowałaby się ideami zachowawczo katolickimi”.
Chleba i pracy!
„Ziemia Lubelska” informowała mieszkańców miasta o założonym właśnie schronisku św. Zyty, które „daje opiekę i schronienie służącym, pozbawionym pracy, potrzebującym wypoczynku, chorym i zniedołężniałym”.
- Wszystkie większe miasta posiadają takie schroniska, Lublin dotąd go nie posiadał - pisano. - Z wielkim trudem udało się kilku dobrze myślącym jednostkom stworzyć zaczątek takiej instytucji, dopiero zaczątek powiadam, gdyż zaledwie 10 łóżek może pomieścić lokal obecny. Zarząd Schroniska dokłada usilnych starań, by móc rozszerzyć instytucję i postawić ją na odpowiedniej dla naszego miasta stopie.
Potrzebujących było zaś coraz więcej.
Dziennik apelował „Chleba i pracy!” pisząc o tym, że najbiedniejsi mieszkańcy Lublina od dawna „na własnym żołądku” odczuwają brak mąki, słoniny. Dawano nadzieję, że w październiku pojawi się węgiel na kartki. Co było powodem nędzy?
20 funtów słoniny
- Dzięki traktatowi pokojowemu w Brześciu, liczba ludności w Polsce przez powrót reemigrantów, przez demobilizację armii rosyjskiej, wzrosła olbrzymio. Tysiące ludzi wracają do kraju, i stają wobec dręczącego zagadnienia, gdzie znaleźć pracę, by przez nią zdobyć środki nu chleb - pisano. - Toż samo pytanie dręczy wielu i tych, którzy przez cały czas wojny w kraju przetrwali.
Warsztaty pracy stoją nieruchome i o puszczeniu ich w ruch na razie nie ma mowy, urzędy wszystkie przepełnione, a widoków na przyszłość nie ma. Wielu żyje ze szczupłych przywiezionych ze sobą lub pozostałych z lat dawnych zasobów, wielu zdobywa środki na utrzymanie przez wyprzedanie odzieży, sprzętów itp.
Apelowano, by sytuację zmienić jak najszybciej „bo ludzie głodni bez pracy gotowi są na wszystko”. I rzeczywiście rubryka „Echa sądowe” przynosiła coraz więcej informacji o kradzieżach żywności lub sprzedawaniu produktów zepsutych. Wojskowy austriacki, którego nazwisko nie zostało stwierdzone, kupił w jednej z lubelskich masarni 20 funtów słoniny - „niezdatną do użycia, gdyż była zupełnie zepsuta i cuchnąca”.
Wezwał miejscowego lejtnanta, by ten sporządził protokół i sprawa trafiła do sądu. Masarz potwierdził, że sprzedawał cuchnącą słoninę, ale na swoją obronę zeznał, że nie on był rzeźnikiem i taki tłuszcz kupił od innej osoby. Rzeźnik zapewniał z kolei, że jego towar był pierwszej świeżości. Sąd uznał jednak, że rzeźnik sprzedał śmierdzący towar, którego stanu masarz nie mógł nie zauważyć, a mimo to rozsprzedawał ją dalej. Każdego z nich ukarał 500 koronami grzywny, którą w przypadku nie wpłacenia zamienić miano na półtora miesiąca aresztu.
Paskarstwo w najgorszym gatunku
Problemem była także spekulacja mieszkaniowa.
- Ktokolwiek ma wolny pokój do rozporządzenia, ten korzysta z ogólnego braku mieszkań i chciał by za swój lokal brać złote góry. Biada nieszczęśnikowi, zmuszonemu dziś szukać mieszkania w Lublinie! - zauważali dziennikarze „Ziemi lubelskiej”. - Może przejść miasto dziesięciokrotnie wzdłuż i wszerz, a nie znajdzie z pewnością. Natomiast przy każdej ulicy, prawie co drugi, co trzeci dom, znajdują się „hotele prywatne”, których posiadacze żądają za dobę 20-50 koron. Oczywiście opłaca się to lepiej, niż normalny wynajem mieszkania miesięcznie.
Ale któż jest w stanie płacić za dach nad głową takie ceny „hotelowe”? I czyż nie jest to paskarstwo w najgorszym gatunku?