Unoszą się w powietrzu ku zazdrości stąpających po ziemi. Startują z lotniska w Radawcu, gdzie – jak mówią – niebywała życzliwość Szczepana Bartlera, dyrektora aeroklubu pozwala im realizować tę pasję. Niewielka grupa motolotniarzy zrzeszona w Aeroklubie Lubelskim szybuje pod sierpniowym niebem patrząc na nas z góry. Byłam wśród nich.
d
W Tomaszowicach, za białą figurą Matki Boskiej, skręca się w prawo, w asfaltówkę, która prowadzi prosto do zakładu stolarskiego Zbyszka Szkody. Dziś Zbyszek nie robi luksusowych, drewnianych sypialni. Dziś, razem z Adamem Kwiatkowskim, poświęcą parę godzin na wykonanie nowego śmigła. Do motolotni.
Siedzimy na zacisznym podwórku, po włókninie rzuconej niedbale na ziemię skacze mały kotek. Jeszcze raz podskoczy i przyklei się do żywicy, którą gospodarz pociąga śmigło. Trzeci z mężczyzn – Zbyszek Hrabia – odgania kociaka, który uparcie wraca i wyciąga pazurkami długie włókna osnowy.
– Wiesz, kochaniutka – zwraca się do mnie konfidencjonalnie Adam – musieliśmy rozebrać silnik, bo w mojej motolotni poszła przekładnia. No, może nie tak całkiem poszła, ale trzeba było sprawdzić.
Nie polecę!
Boże, a namawiał mnie, żebym z nim poleciała! Dzięki ci, Panie, że się nie zdecydowałam. A jak by ta jakaś tam przekładnia nawaliła w górze...?
Tak, lepiej zmienić temat:
– Zbyszek, to trudno zrobić dobre śmigło?
– Nie, bierze się kawałek drewna, siekierkę, kilka ciosów i gotowe – żartuje. – A tak naprawdę, trzeba po prostu to wszystko obliczyć, zrobić szablon, rozrysować na belce i starannie wyciąć, oszlifować, później utwardzić. Pamiętam pierwsze śmigło, w górze gwizdało jak licho, ale przecież leciałem – śmieje się. – Drugie już było dobre, następne też.
Listewkę nabija na luźną część włókniny, między nią a śmigło wciska mały klin. Teraz poczekamy, aż podeschnie.
– Dlaczego latam? – zastanawia się chwilę. – No cóż, to atawizm. Człowiek zawsze chciał się wzbić w powietrze. Skończyłem średnią szkołę lotniczą, później poszedłem do oficerskiej, latałem na Iskrach, ale w pewnym momencie pomyślałem, że zawód stolarza będzie spokojniejszy i bardziej intratny. Rzuciłem to, ale bakcyl został. Ta odwieczna chęć latania...
Zadzieramy głowy do góry, jak byśmy chcieli zobaczyć, czy pod szarymi chmurami nie leci jakiś człowiek. Szybują tylko ptaki i wiatr przegania obłoki. Zbyszek mówi o tym, jak pięknie jest tam wysoko, gdy człowiek zawiśnie w powietrzu, a świat widziany pod wózkiem motolotni odpływa wraz z jego wszystkimi problemami. Mówi, że ten sport to narkotyk. Olbrzymia jodła na jego podwórku lekko szumi, w pobliżu szczeka pies. Sielanka.
Warto spróbować
Tak, to musi być piękne. Chyba polecę... Spróbuję... Raz spróbuję. Muszę tego doznać. Ile razy podczas wiatru, jako dziecko, rozkładałam ramiona myśląc, że choć troszeczkę się uniosę...
– Zbyszek, ale to wbrew naturze, żeby cięższe od wody się nie utopiło i cięższe od powietrza fruwało! To po prostu... straszne!
– I ja się boję – śmieje się. – Bo jak człowiek ma wylatane 20 godzin, to mu się zdaje, że wszystko wie i jest OK. A jak ma 2 tysiące godzin, to wie, że zawsze coś się może zdarzyć – dodaje serio.
Za nic na świecie
A ja już w tym momencie wiem, że za nic na świecie nie polecę. A po co mi to? Czy nie pięknie jest mocno chodzić po zielonej trawie? Jak on, instruktor z dużym doświadczeniem, facet opanowany i rozważny, tak mówi, to czego ja mam tam szukać?
– Tak, trzeba mieć dużo pokory wobec przyrody, a w tym sporcie szczególnie – rzuca Zbyszek Hrabia. – Ja próbowałem wielu rzeczy – szybkie motocykle, strzelectwo, żeglowanie – ale tu mam uczucie powrotu do natury. A jednocześnie odpowiednia dawka adrenaliny jest, nie powiem. Jak mnie pierwszy raz Adam przeleciał, bardzo mi się spodobało – śmieje się, a tamci tłumaczą, że zabrać pasażera, to w żargonie motolotniarzy: „przelecieć go”.
– Chcesz, kochaniutka, to ciebie też przelecę – przymila się Adam. – Nie bój się, wiesz, że ja wyznaję zasadę: nic na siłę. Rozumiesz, sprawdzamy pogodę, przed każdym wylotem dokładnie przegląda się sprzęt – od skrzydeł, śmigła po silnik i wózek. Co ty myślisz, kochaniutka – pilot też chce żyć. Trzeba wylot zgłosić do Warszawy, mieć pozwolenie i takie tam różne.
Zbyszek sprawdza, czy żywica zastygła na śmigle. Tak. Teraz trzeba je przewrócić na drugą stronę i znów naciągnąć siatkę, pociągnąć żywicą.
– Wiesz, tam, w górze, zapomnisz o wszystkim. Tam nie ma stresów. Jestem swobodny, wolny, radosny. Oczywiście, to nie zwalnia od pilnowania przyrządów i od ostrożności. Tam szarżować nie można.
A może jednak?
Wiem, że i Adam Kwiatkowski, i Zbyszek Szkoda są bardzo rozważni. Dlaczego nie miałabym zaryzykować? Wiem – dlaczego!
– Adasiu, ja, z przeproszeniem, nawet na huśtawce puszczam pawia...
– Nic się nie bój, kochaniutka. Ja też. Ale zapewniam cię: na motolotni nic takiego się nie zdarzy. A jeśli tak, to co się przejmujesz? To problem pilota – że mu narobisz na plecy!
– Na jakie plecy? – wydziwiają obydwaj Zbyszkowie. – Przy wietrze, jaki jest u góry, nie będzie śladu ...
Widzę, że śmieją się ze mnie.
– Wiesz, tam naprawdę nie ma lęku wysokości. Żadnych nudności, nic – dodaje Adam. – Próbowałem wielu rzeczy, zawsze mi się motolotnia podobała. Ale parę lat temu była za droga. Mam licencję na paralotnię, ale tu nie ma warunków do skakania. W zasadzie można tylko w Janowcu. To Zbyszek mnie namówił na motolotnię. Wiesz, może kobiety nie potrzebują adrenaliny, ale mężczyźni lubią ryzykować.
Nie będę kusić losu
– Trzeba skończyć kurs teoretyczny i praktyczny – rzuca mimochodem Zbyszek. – Są rygorystycznie przestrzegane terminy przeglądów i przepisy, których trzeba bezwzględnie przestrzegać. Sprawdza się wszystko. Cóż, każdy ma szacunek dla życia – lekko wzrusza ramionami.
– Czy nasze żony latają z nami? Moja tak – kiwa głową Adam.
– Moja mówi, że ma lęk wysokości – rzuca Hrabia
– Mojej nie biorę, bo wszystko się może zdarzyć, a są dzieci... uśmiecha się Zbyszek.
Tak, nie warto kusić losu. Powiem im, że nie lecę...
– To jak, kochana? – Adam wyrywa mnie z zamyślenia.
– Nnno, jak jutro będzie pogoda... Spotkamy się w Radawcu – odpowiadam i jestem zła na siebie. Miałam powiedzieć zupełnie coś innego!
Zapada zmrok, wyjeżdżam z Tomaszowic.
Lecę?
Wracam do domu, dzwonię do Eli, żony Adasia.
– Wiesz, nie umiem ci powiedzieć, jak tam jest – słyszę. – Musisz to sama przeżyć. I zapewniam cię, że o coś równie pięknego jest trudno. I powiem ci jeszcze, że to jest straszne. Ale wiesz, to tylko od ciebie zależy, czy się zdecydujesz. Musisz być przekonana o tym, że chcesz. To się nie da opisać, to się chce powtórzyć!
Lecę. Unoszę się w powietrzu, wysoko i lekko, ale nic na dole nie widzę. Motolotnia nabiera prędkości, skrzydła rzucają mocny cień. Raptem wpadamy w czarną sieć. Skąd ta sieć się tu wzięła? Zaraz spadnę! Oczka siatki powiększają się coraz bardziej i bardziej, zaraz coś się stanie...!
Budzę się. Zaczynają śpiewać ptaki. Czy to warto lecieć, jak za oknem piękne, zielone drzewo i zaprzyjaźnione szpaczysko gwiżdże radośnie? Tak, może ten sen był proroczy. Już jestem pewna, że...
Decyzja
Przed osiemnastą na lotnisku Radawiec wiatr przycichł. Niebo przykrywają cienkie chmury w kształcie karbowanych warkoczyków. Słońce olbrzymieje i wygląda jak wielka pomarańcza. Od skoszonej trawy biegnie zapach.
Nie pada. Niestety. Nie ma huraganu. Nie ma burzy. Nie przebiłam w drodze opony. Nie zdarzył się żaden kataklizm. Nic nie stoi na przeszkodzie, żeby lecieć! Słowo się rzekło. Zbyszek Szkoda już oblatał motolotnię. Właśnie ląduje na dalekim pasie i kołuje pod hangar.
– To co, lecisz? – jeszcze raz upewnia się Adam.
– No cóż, lecę.
– Patrz, wziąłem dla ciebie specjalnie lekki kask i zaraz dam ci swoje okulary spadochronowe. I kurtkę swoją. Zobacz, jaka miękka. Wiesz, tam na górze będzie zimno, a wiatr wieje w oczy i będą ci łzawić.
Adam jest opiekuńczy i uważny. Jest gorąco, ale posłusznie zakładam to wszystko. Sprawdza, czy suwaki w kurtce zapięte.
– Nie wkładaj nic do kieszeni, bo może ci wywiać – ostrzega.
– Adasiu, muszę wziąć chusteczki higieniczne, bo wiesz, jakby co...
– O czym ty mówisz, kochana? – śmieje się głośno. – Jak ci to poprawi samopoczucie, to weź, ale zapnij w kieszeni.
Wdrapuję się na małe siodełko za pilotem. Kolana mam na wysokości żeber Zbyszka i mam nadzieję, że mu ich nie zmiażdżę, gdybym się bardzo bała. Adam przypina mnie pasami. Pada komenda: „Od śmigła!” – wszyscy oddalają się od motolotni. Ruszamy.
Wózek podskakuje na ściernisku, nabiera prędkości, łodygi trawy, ziół, chwastów są prawie przy moich stopach. Silnik z tyłu głośno pracuje, jeszcze prędzej, jeszcze... Unosimy się w górę!
Euforia
Zdziwienie. Wcale nie jest mi niedobrze, nie mam żołądka w gardle. Ciepłe powietrze omiata mi odsłonięty kawałek twarzy, przepuszczam je przez rozczapierzone palce. Pomarańczowe słońce jest na naszej wysokości, a pod nami olbrzymia połać śmiesznej kapusty. Ach, to nie kapusta, to sad owocowy, bo widzę, że wzdłuż niego jedzie maleńki samochodzik –zabawka. Ludzie? Ludzi nie ma. Z przodu widzę kask Zbyszka, który w pewnym momencie lekko odwraca głowę, uchyla osłonę i krzyczy: – „Wracamy, czy lecimy dalej”? Nawet nie odpowiadam. Macham ręką, że dalej, dalej i czuję, że wznosimy się lekko, że Zbyszek bierze łagodnie skręt, a pod nami rozpostarł się krajobraz nierealny, nieprawdziwy, prawie banalny i kiczowaty.
I wiem, że wielki Marc Chagall, który nie latał motolotnią, przeczuwał euforię unoszenia się w powietrzu i malował ją. Mam ochotę krzyczeć i rozłożyć ramiona jak wtedy w dzieciństwie, kiedy wiał wiatr i chciałam naśladować ptaki. Może następnym razem to zrobię, bo teraz mi trochę głupio. Teraz też wiatr łopocze moją kurtką i Zbyszka koszulą. W oddali, przez lekką mgiełkę unoszących się dymów z rozpalonych ognisk, widać wieżowce miasta, nieostre popielato – niebieskie bryły z surrealistycznych obrazów Beksińskiego. Pod nami stawy zielone od wodorostów, czerwone dachy śmiesznych, maleńkich domków. Przezroczyste powietrze, przestrzeń i wszechogarniająca radość.
Jestem tu, w górze. Hej! Unoszę się 150 czy 200 metrów. Jaka różnica... To dostatecznie wysoko, by poczuć, że jest we mnie ogromna radość, czuję się cząstką natury, wolna, chłonąca piękno i zdziwiona, że wygląda ono jak na obrazku.
Czy to jest adrenalina? Czy luz? Czy euforia? A może wszystko razem?
Pomarańczowe słońce zdziwiło się, że wreszcie się odważyłam i spadło raptem za las. Zbyszek szerokim łukiem zawrócił w stronę lotniska. Wracamy. Niestety...
Ech, jaka byłabym głupia, gdybym się nie zdecydowała.
\Zniżamy lot i znów trawy są tak blisko moich stóp. Kołujemy pod hangar. Wysiadam z wózka i mam ochotę Zbyszka uściskać. Rzucam mu się na szyję, ale stukam swoim kaskiem w jego, z radości zapominam, że mamy osłony na głowach. Co za przeżycie!
– No jak, kochana? – podchodzi Adam.
– Pięknie! Po prostu – pięknie! Brak mi słów, żeby to określić! – wołam.
– No widzisz? Jesteś już nasza! – śmieje się z satysfakcją.
Tak, wiedziałam, że życie ma wiele smaków. Jestem szczęśliwa, że poznałam jeszcze jeden.