Skubas czyli Radek Skubaja. Muzyczną przygodę zaczynał w lubelskich zespołach rockowych, potem jako MC Sqbass zajmował się m.in. muzyką elektroniczną. Po ukończeniu UMCS w Lublinie wyjechał na studia w Akademii Muzycznej w Katowicach. Współpracował m.in. ze Smolikiem, Noviką, czy Kayah. We wrześniu 2012 roku wydał debiutancką płytę "Wilczełyko. 9 września tego roku wyszła jego druga płyta "Brzask.
- Przyjeżdżam tu dosyć często. Jest tutaj moja mama, dziadkowie, mama mojego małego synka. Fajnie jest spotkać się z ludźmi, których dawno nie widziałem. Lubię to miasto. Aczkolwiek ostatnio zauważyłem, że niewiele się tu zmieniło od czasów, kiedy wyjechałem. Parę fajnych miejsc powstało. Byłem na imprezie reggae, w klubie mieszczącym się w miejscu byłej Obsesji. Bardzo fajne miejsce, fajny klimacik, tylko ludzi nie za dużo. Spojrzałem na to pod kątem rynku muzycznego, klubowego, ale takiego bardziej niszowego, a nie komercyjnych dyskotek. Byłem też na koncercie dobrego, lubelskiego trębacza i było może z 10 osób. Nie wiem czy chodzi o pieniądze, czy o to, że już zimno jest trochę. W Warszawie unikam łażenia po mieście, ale tam masz wybór, cały czas coś się dzieje. Tutaj jest fajne towarzystwo paru osób, które się znają i tyle. Nie czuć obecności studentów, chyba wolą siedzieć w akademikach.
• Albo w tych dyskotekach.
- To się nie zmieniło. A szkoda, bo w Lublinie dużo jest fajnych klubów.
• Przez dwa tygodnie byłeś na szczycie. Twoja piosenka "Nie mam dla ciebie miłości" była na pierwszym miejscu Listy Przebojów "Trójki". Płyta chyba też dobrze się sprzedaje. Czujesz odniesiony sukces?
- Nie wiem jak płyta się sprzedaje, bo szczerze mówiąc nie śledzę tego. Na pewno sukces singla powoduje, że ta popularność trochę wzrasta. I moją muzyką interesuje się wielu ludzi spoza tej niszy muzycznej, bo to jest jednak niszowa muzyka - nie jest to komercja, która pojawia się w RMF-ie.
• Nie puszczają cię w RMF-ie?
- No nie, ten kawałek trzeba by pewnie zrobić na ich modłę. Zatem owszem, jest trochę większe zainteresowanie, co widzę na przykład po Facebooku. Natomiast dla mnie sukcesem jest to, że wydałem drugą płytę i robię swoje. Nie muszę się podpinać pod nikogo i to daje mi wielki napęd. Mogę po prostu wyrażać to, co mam w środku. Te dźwięki i słowa reprezentują mnie, więc to jest dla mnie bardzo, bardzo dużo. W sumie całe życie na to czekałem.
• Jesteś muzycznie rozpoznawalny. To coś zmieniło w twoim życiu?
- Nie wiem co to znaczy rozpoznawalny. Czyli, że na ulicy się za mną ludzie oglądają? Tego nie ma.
• Chodzi o to, że udało ci się już coś osiągnąć.
- No udało się, była nominacja do Fryderyków, ktoś mnie tam docenił. Piotr Metz też dobre recenzje pisze, a to gość na którego dziennikarstwie się wychowywałem. Czy na przykład występ z Kasią Nosowską i umieszczenie go na płycie "Męskiego grania". To dla mnie wielkie rzeczy, bo nigdy wcześniej bym nie pomyślał, że gościo, który był przeciętnie zdolny weźmie udział w nagraniu płyty, na której miał występ z Kasią Nosowską. Wychowywaliśmy się na jej muzyce, a ona dalej jest niedościgniona wokalnie i poetycko.
• Przy okazji "Męskiego grania" w jednym z wywiadów powiedziałeś, że poznałeś Lipę z Illusion i chadzałeś jako małolat na jego koncerty. A to znaczy, że musieliśmy bywać na tych samych imprezach, w latach 90-tych w lubelskim klubie Graffiti. Jakie jeszcze były twoje muzyczne, młodzieżowe fascynacje?
- Można powiedzieć, że Illusion to była jedyna taka około grunge'owa polska kapela. Z dobrym, charyzmatycznym wokalem. Nawet powiedziałem Lipie, że mam w albumie rodzinnym zdjęcie, jako taki podrostek, w czapce Illusion. Pamiętam też historię z czasów podstawówki. W Domu Kultury Kolejarza wspólny koncert grali Dynamind, Flapjack i Illusion. Już na wcześniejszym koncercie w Graffiti poznałem się z gośćmi z Dynamind i jak przyjechali znowu to podszedłem pod ten ich autokar i się przywitałem. Oni mnie poznali. I swoich idoli, których miałem na ścianie na plakacie, zabrałem po prostu do domu. Nie zapomnę tego. A oni potem zaprosili mnie na scenę podczas koncertu. Miałem możliwość bycia na scenie z gośćmi z plakatu. Później chórki śpiewałem też z Flapjackiem i z Illusion.
• A tych 20-parę lat temu w Lublinie - co wtedy robiłeś, gdzie bywałeś?
- Dużo by opowiadać, ale nie wiem czy wszystko się nadaje do prasy (śmiech). Większość czasu spędzonego w Lublinie kojarzy mi się z ulicą Kunickiego, czyli taką trochę gorszą dzielnicą. Chodziłem tam do podstawówki. A jeśli chodzi o miejsca, które mnie muzycznie ukształtowały, to na pewno klub Graffiti, Hades też trochę. To było okno na świat dla małolata. Liceum Staszica też wspominam, szczególnie początek. To był bardzo intensywny czas dla zbuntowanego nastolatka, który trafił na podobnych ludzi jak on. I przegląd w Staszicu, który miałem okazję dwa razy wygrać. Występowałem wtedy w zespołach grających muzykę około hardcorową, metalową, czy grunge'ową. Staszic też mi otworzył drogę do muzyki klubowej, drum 'n' bassowej. Miałem tam ekipę Shamanagurus, z którą zacząłem grać imprezy. Zacząłem interesować się muzyką elektroniczną. Potem był epizod z Dj-em Rosem, z którym jeździliśmy po Polsce i nie tylko.
• Wyjazd z Lublina Ci pomógł?
- To już jest inna historia zupełnie. Ale jak miałbym porównać, to powiem o tym, czego w Lublinie mi brakowało, a co dostałem w Warszawie. Przyjechałem kiedyś do Mono Baru, to taki lokal na Mazowieckiej, gdzie były jamy co tydzień w czwartek. W Lublinie były jamy bluesowe w Grolschu. Ale było to strasznie monotematyczne, mało kto śpiewał, mało kto umiał grać, a jak umiał grać to grali solówki na gitarach. Przez co Lublin też mi się tak kojarzy, z takim piwnym bluesem. A tam w tym Mono Barze miałem możliwość sobie zaśpiewać np. z perkusistą Sistars. Dla mnie to było wielkie wydarzenie. Potem po kilku latach, te jamy się zrobiły takie jak te piwne jamy w Lublinie. Czyli zadziałała kwestia odniesienia i tego, że pociąga nas to do czego nie mamy dostępu. Natomiast wejście w takie środowisko, rozmowy z tymi ludźmi dało mi to coś do myślenia.
Ale w Warszawie jednej rzeczy nie dostałem i widzę, że nawet teraz chyba nie dostanę. Nie ma takiego luzu, żeby się spotkać z kolegami i sobie po prostu muzykować: dwa razy w tygodniu, bo lubimy to robić. Tutaj jest może mniejsza odległość, więcej czasu, mniejsza pogoń za pieniądzem i coś takiego jest możliwe. Czegoś takiego mi bardzo brakuje. W Lublinie mam jednego swojego ziomka, do którego dzwonię i on zawsze ma czas, spotykamy się i na luzie gramy. A w Warszawie próby się robi między 14 a 17. Ja nie czuję luzu na czymś takim. Tam się działa już w konkretnym celu, co też jest dobre, bo tam ludzie coś osiągają.
- Nie do końca. Dlatego, że materiał na drugą płytę powstał w większości w tym samym czasie co materiał pierwszej. Tych kawałków było tyle, że musiałem się zdecydować i wybrać jakieś na pierwszą płytę, ale nie chciałem rezygnować z tych, które zostały. Nie dlatego, że były słabsze, ale trzeba było się na coś zdecydować. Musiałem za to skupić się nad tekstami, dlatego, że dla mnie jest to wyzwanie i pisanie tekstów nie idzie mi tak sprawnie jak pisanie muzyki. Muzykę jestem w stanie napisać w pięć minut, a z tekstem czasami się trzeba pogłowić. Niespecjalnie chciałem, żeby ta płyta była czymś kompletnie innym. Chciałem rozwinąć temat, trochę to uspójnić brzmieniowo, więc wybrałem na realizatora Adama Toczko. Ważna była praca nad tekstami, przez co jest może bardziej zwarta niż ta pierwsza. Nie ma też utworów po angielsku, to jest duża różnica.
• To była jakaś przemyślana decyzja?
- Czasem tęsknię za utworami po angielsku, bo bardzo lubię śpiewać w tym języku. Ale grając koncerty, po raz pierwszy mi się to zdarzyło, że ludzie śpiewają teksty moich piosenek. I to jest niesłychane. Treść po polsku ma po prostu większą siłę przekonywania. Wiem, że tym samym sobie zagrodziłem drogę do wyjazdu z tego kraju. Ale uważam, że lepiej tutaj zdobyć sobie serca treścią, która bardziej połączy cię ze słuchaczami, niż piękną muzyką z angielskimi słowami, na które ludzie nie będą zwracać uwagi.
• Teraz przez trzy miesiące grasz 21 koncertów. Nie nudzi cię granie w kółko tego samego?
- Raczej nie. Jakby coś takiego się pojawiło, to chyba trzeba by było sobie odpuścić. Oczywiście, że jest tak, że pewnie czasami wolałbyś już zrobić coś zupełnie innego, niż wychodzić na scenę wciąż z "Linoskoczkiem”. Ale koncerty grasz dla ludzi, po to, żeby potem się z nimi spotkać. I to jest najpiękniejsze, bo jakbyśmy mieli np. grać za mega dobre siano w tym samym miejscu co tydzień, gdzie byłaby ta sama publiczność, to byłoby straszne. Najfajniej jest w małych miejscach, jakichś spelunkach. Jest inny kontakt z ludźmi, inny poziom energii, jest trochę ciszej, trochę bardziej intymnie, jest więcej miejsca na prywatę, na jakąś opowieść, rozmowę. Takie koncerty dają mi bardzo dużo satysfakcji. Natomiast to, co pozwala przełamać rutynę i mam nadzieję, że to na tej ostatniej trasie się na pewno uda, to to, że mamy już dużo nowego materiału. Poza tym mamy w składzie trębacza Łukasza Korybalskiego. Dzięki temu zespół wchodzi na zupełnie inną klasę brzmieniową. Troszkę bardziej dostojniej się zrobiło. Łukasz zagrał z nami tylko jedną próbę przed koncertem w Trójce, gdzie tam jak zagrał to prostu szczęka opadła wszystkim. Koleś się po prostu przygotował i to właśnie jest ten profesjonalizm, nazwijmy to warszawski. To nie jest błądzenie we mgle i umawianie się przez kilka miesięcy, tylko gość posłuchał płyty, spotkałem się z nim, wytłumaczyłem mu mniej więcej o co mi chodzi. Dzięki temu, myśląc o tych koncertach, czuję ekscytację. Kiedyś grałem dużo rzeczy i miałem różne myśli przed tymi występami, bo nie było to do końca moje. A teraz jadę siebie zaprezentować i wiem, że jestem w stanie zaprezentować się dobrze. Daje mi to siłę.
• Mówisz, że masz już dużo materiału. Zatem jaka będzie ta trzecia płyta?
- Muzyki nigdy mi nie brakuje, mogę ułożyć sobie setlistę na trzecią płytę choćby dziś. Muszę zastanowić się za to nad najważniejszą kwestią, czyli tym, jaką tematykę chcę poruszyć, kim chcę być na tej trzeciej płycie. Czy chcę być dalej kolesiem, który nie może się wyzwolić z tych swoich dołków, chandry, z tych swoich przemyśleń, niekiedy ciemnych? Może czas spojrzeć na świat nieco inaczej, tym bardziej, że mam małego synka. Chociaż to chyba nie ma aż tak dużego wpływu na twórczość. Rozmawiałem o tym z Kasią Nosowską i wcale przyjście na świat jej syna nie spowodowało, że nagle zaczęła wesołe piosenki pisać. Natura neurotyka pozostanie neurotyczna.
• Mówiłeś, że niełatwo ci pisać teksty. Ale ciężko też w nich znaleźć jakiś banał. Dużo w nich też klimatów, powiedziałbym... przyrodniczych.
- Teksty na tą płytę pisałem z Basią Adamczyk. Znamy się już 6 czy 7 lat i kiedyś poprosiła mnie żebym zrobił muzykę pod jej tekst. Dostałem od niej tekst "Nie mam dla ciebie miłości”, który był akurat odzwierciedleniem tego co wtedy w moim życiu się działo. To był pierwszy raz kiedy robiłem muzykę pod teksty. Zawsze powstawała najpierw muzyka, a potem było poszukiwanie słów. To jest zawsze mozolnym zajęciem i tam właśnie bardzo łatwo o banał. Okazało się, że w drugą stronę ta praca wygląda zupełnie inaczej. Więc praca nad "Nie mam dla ciebie miłości” poszła bardzo szybko przez to, że była treść, dosyć mocna, konkretna i prosta.
Z innymi utworami było tak, że muzyka była już naszkicowana więc musieliśmy znaleźć odpowiednie słowa, które będą do niej pasować. Wydaje mi się, że udało się je wpasować w odpowiednią aurę. I jest też trochę przyrodniczych porównań. Zresztą to wszystko klei się w jedną całość, bo na pierwszej płycie też mieliśmy takie odniesienia. Ta muzyka jest taka leśna, jesienna.
• Indiańska...
- Miejski indiański, folk.
• 22 listopada grasz w Lublinie. Czego można się spodziewać na tym koncercie?
- W Lublinie zagramy dłużej niż w innych miastach. Ze względu na sympatię do miejsca i do ludzi, którzy na pewno przyjdą i których znam. Można także spodziewać się trębacza i bardziej zgranego zespołu niż dwa lata temu. Na pewno nie zabraknie też dobrego humoru, bo pomimo smętnawej muzyki staramy się, żeby koncerty były wesołe - i dla nas, i dla ludzi.
• Dom Kultury to mały, ciasny klub. A grywasz też w dużych miejscach - takich jak np. Open'er rok temu.
- Wolę mniejsze kluby. Na dużych festiwalach trzeba być bardziej zwartym i gotowym. Mało jest czasu na próbę, szybka przepinka, itp... Dla zespołu, który nie ma tego całego backgroundu technicznego jest to stresujące, zwłaszcza dla kogoś, kto musi stać na froncie. Mieliśmy okazję zagrać fajne festiwale jak np. Woodstock, czy Open'er, który też dobrze wspominam, aczkolwiek wolę grać w małych klubach. Kameralny klimat bardziej mi odpowiada.