Większej taktyki na grę nie ma, ponieważ jest ona trochę chaotyczna. Nie wiadomo, co piłka zrobi, kiedy jest na ziemi, kiedy się turla, kiedy jest jakieś podanie i ktoś nie złapie… Ciężko jest dostosować do tego jakąkolwiek taktykę. Staramy się tworzyć na zaś tę grę, aby każdy wiedział, co robić, czyli jak grać i gdzie się ustawiać. To ma być przede wszystkim przyjemność, więc skupiamy się na tym, aby zdobyć piłkę i punkty – rozmowa z Damianem Stalisiem, trenerem futbolu australijskiego w drużynie Hornets Lublin, reprezentantem Polski w tej dyscyplinie.
- Dlaczego przeprowadził się pan z Warszawy do Lublina? W ostatnim czasie więcej osób jedzie w drugą stronę.
– Wpływ na to miała rodzina: moja żona pochodzi z województwa lubelskiego. Chciałem też rozkręcić futbol australijski w Lublinie, bo tego nie ma. Póki co, w Polsce ta dyscyplina rozwija się całkiem nieźle.
- Jak długo jest pan związany z futbolem australijskim?
– Około dwa i pół roku, może trzy lata.
- To wystarczająco dużo czasu, żeby zapoznać się z tym sportem, z jego podstawami?
– Podstawy nie są takie trudne, żeby je ogarnąć teoretycznie. Aczkolwiek, trudność jest w tym, żeby tę piłkę w praktyce dobrze podać, kopnąć czy zatrzymać człowieka, który biegnie z piłką. Wcześniej miałem do czynienia z innym sportem, więc przyszło mi to o wiele łatwiej. Bardziej mi się to spodobało, bo to jest sport kontaktowy, dużo się dzieje, piłka cały czas jest w ruchu. Chcąc ją złapać, ona odbija się od ziemi i w pewnym momencie potrafi się przed nami odbić w innym kierunku. Trzeba wykazywać się dobrą koordynacją ruchową. Aby być dobrym zawodnikiem, trzeba dużo ćwiczyć.
- Łukasz Matuszuk, pomysłodawca Hornets Lublin, powiedział, że futbol australijski to „piłka nożna na sterydach”. Zgodziłby się pan z takim określeniem?
– Ciężko mi odpowiedzieć na to pytanie, bo nie wiem, czym Łukasz się kierował...
- To jakby pan określił ten sport?
– To jest piłka na sterydach (śmiech). Ta dyscyplina jest ciężka, dziwna i – przede wszystkim – nieprzewidywalna.
Zobacz: Trening zawodników drużyny futbolu australijskiego Hornets Lublin
- Jak to było z początkami futbolu australijskiego w Lublinie? To Łukasz znalazł pana, czy pan znalazł jego?
– Plany przeprowadzenia się do Lublina miałem z tyłu głowy, ponieważ z żoną wcześniej już rozmawialiśmy na ten temat, kombinowaliśmy, co poprawić w naszym życiu prywatnym. Łukasz też się do tego przyczynił, bo to on się odezwał do AFL Polska (federacji futbolu australijskiego w Polsce – dop. aut.), aby zacząć trenować ludzi w Lublinie. To też miało wpływ na moją przeprowadzkę, bo stwierdziłem: „Fajnie, jest ktoś, kto się tym interesuje, ma jakichś znajomych, więc to będzie dobry wstęp do tego, aby rozwinąć futbol australijski w Lublinie”. Stwierdziłem, że to jest okazja do tego, aby przyjść, pokazać chłopakom, jak się powinno grać i trochę wdrożyć swoją taktykę, pokierować tą drużyną.
- Jak zbudować drużynę w tak niszowej dyscyplinie?
– Ciężko jest nakłonić do tego ludzi, ponieważ oni nie znają tego sportu, jest on dla nich dziwny. Jesteśmy sportem niszowym, tak jak futbol amerykański czy futbol flagowy. Ludzie nie chcą nowości, nie są za bardzo otwarci i ciężko jest ich przekonać. Każdy jest nastawiony na piłkę nożną. Jeśli ktoś przychodzi i ma zapał do gry, a nie sprawdza się w innych sportach, to większość osób się tutaj odnajdzie. Mamy na boisku do spełnienia różne zadania i każdy musi się na swój sposób wykazać. Jest do niego przydzielona pozycja i ma po prostu zrobić swoją robotę.
- Załóżmy, że oglądam po raz pierwszy mecz futbolu australijskiego w wykonaniu profesjonalistów. Na co powinienem zwrócić uwagę, żeby chociaż trochę zrozumieć, o co w tym chodzi?
– Przede wszystkim należy obserwować, gdzie jest piłka oraz jak poruszają się wokół niej zawodnicy i co robią w danym momencie. Laikowi też jest to ciężko wytłumaczyć, bo piłka bardzo szybko się porusza po boisku. Momentami nawet ja, zaczynając grać w ten sport, gubiłem się i nie wiedziałem, gdzie jest piłka. Najlepiej przyjść, spróbować, poświęcić temu czas, obejrzeć chociażby jakieś skróty na YouTube, gdzie ta piłka leci w zwolnionym tempie i spojrzeć, jak zachowują się zawodnicy. Jeżeli ktoś ma możliwość, albo jest na wakacjach w Australii, i może obejrzeć mecz – czy nawet jak teraz gramy w Polsce – to powinien się przyjrzeć, jak ustawiają się zawodnicy. Mamy trzy pozycje, więc warto zwrócić uwagę na nie wszystkie. Żeby zauważyć ten element gry, to trzeba poświęcić na to dużo czasu i wytężyć wzrok.
- Czy można powiedzieć, że futbol australijski to trochę rugby, futbol amerykański, piłka nożna i koszykówka?
– Tak, to jest miks sportów. Mamy futbol amerykański, jeśli mówimy o samym „taklowaniu” (z ang. tackle – zatrzymywanie rywala – dop. aut.). Rugby – jak najbardziej – tylko że tam jest ta różnica, że podajemy do tyłu, a w futbolu australijskim możemy zagrać wszędzie.
- Ale nie wolno rzucać piłką.
– Nie rzucamy, tylko piąstkujemy albo kopiemy. Można grać tak jak w piłce nożnej – podawać w każdy kąt boiska. Piłkę odbijamy jak w koszykówce, czyli staramy się ją odbić tak, aby ona do nas wróciła podczas biegu, a nie odbiła się w innym kierunku. Przy rozpoczęciu meczu skaczemy do piłki tak jak w koszykówce. Mamy trzy bramki: środkowa bramka z najwyższymi słupkami jest za 6 punktów, a dwie boczne za 1 punkt. Większej taktyki na grę nie ma, ponieważ jest ona trochę chaotyczna. Nie wiadomo, co piłka zrobi, kiedy jest na ziemi, kiedy się turla, kiedy jest jakieś podanie i ktoś nie złapie... Ciężko jest dostosować do tego jakąkolwiek taktykę. Staramy się tworzyć na zaś tę grę, aby każdy wiedział, co robić, czyli jak grać i gdzie się ustawiać. To ma być przede wszystkim przyjemność, więc skupiamy się na tym, aby zdobyć piłkę i punkty.
- Ile jest w Polsce ośrodków futbolu australijskiego, które regularnie prowadzą treningi?
– Ja zaczynałem w Warszawie, to jest bodajże najstarsza drużyna obecnie. Wcześniej było Wildcats Bydgoszcz, ale coś tam nie wyszło. Prezydent AFL Polska (Phil Forbes – dop. aut.), który przeprowadził się z Australii do Polski, stwierdził, że spróbuje jeszcze raz to utworzyć i się udało. Warszawa jest podzielona na dwie drużyny – zawodnicy trenują razem, ale co miesiąc mają takie sparingi między sobą i są przydzielane osoby do jednej i drugiej drużyny.
Jest Nysa, która też się fajnie wypromowała. Mają duże wsparcie, więc idzie im całkiem nieźle. To jest jedna z drużyn, która powstały w czasie pandemii. Jest też Wrocław, Rybnik i Kraków. Wiem, że coś się dzieje w Poznaniu i chyba w Toruniu albo w Bydgoszczy. Zdaje się, że Bydgoszcz i Toruń łączą siły i razem mają treningi. Jest trochę trudniej w tych miastach, żeby zachęcić ludzi do gry. W mniejszych miejscowościach, jak Nysa, to oni działają sobie lokalnie i mają do tego chętnych.
- Jak wygląda sprawa z reprezentacją Polski? W połowie września, po raz pierwszy w pełni polska kadra, wystąpiła na turnieju EuroCup w Wiedniu. Tam, na cztery rozegrane mecze, wygraliście dwa spotkania. Czy można to nazwać sukcesem?
– Wydaje mi się, że tak, chociaż niedosyt pozostaje. Mieliśmy możliwość nawet zająć pierwsze miejsce. Gdzieś ta euforia, to pogubienie się w końcówce meczu nas zgubiły i stało się, jak się stało. Tu trzeba zaznaczyć jedną rzecz. Występowała tam drużyna czeska, która wygrała turniej. W momencie wybierania zawodników do reprezentacji Polski w Nysie, bodajże 18 sierpnia tego roku, też byli gośćmi zawodnicy z Czech. W składzie mają osoby głównie z Australii i Irlandii. W Irlandii grają w futbol gaelicki, a Australijczycy, od małego dziecka, cały czas są związani z piłką i w Nysie niszczyli nas kondycyjnie. Role odwróciły się właśnie w Wiedniu, gdzie mieliśmy trzy punkty przewagi nad nimi w końcówce meczu.
Nas później zgubiła ta euforia, że prowadzimy i przegraliśmy chyba jednym golem sześciopunktowym. Gdybyśmy ich pokonali, to zajęlibyśmy pierwsze miejsce. Myślę, że to i tak trzeba uznać za sukces, bo wcześniej wyjeżdżaliśmy za granicę, to były składy mieszane, czyli nasi trenerzy z Warszawy, osoby chętne... Mieliśmy chłopaków z Wrocławia i Nysy, gdzie wcześniej ze sobą nie trenowaliśmy. Nie było do tego okazji, jedynie graliśmy sparingi. Pokazaliśmy się z dobrej strony, potrafiliśmy się zgrać w tym dniu i naprawdę byliśmy drużyną. Ja byłem wicekapitanem reprezentacji i liderem formacji defensywnej. Otrzymałem również nagrodę indywidualną dla najlepszego zawodnika z Polski na boisku.
- Jak radzi sobie reprezentacja, która w całym kraju nie ma w pełni profesjonalnego boiska?
– W ogóle nie ma takiego boiska w Europie. Gramy na zwykłych boiskach do rugby. W normalnym futbolu australijskim gra się 18 na 18 zawodników. W Europie gramy 9 na 9 zawodników.
- W Polsce tę dyscyplinę uprawiają bardziej zapaleńcy niż zawodowcy?
– Wydaje mi się, że zapaleńcy to też może zbyt duże słowo, ponieważ zapaleńcem to się staje z czasem. Tutaj są bardziej chęci poznania nowej dyscypliny, wejścia w ten rytm i dopiero później można powiedzieć, że się spodobało, a nawet zakochało, czy chce się rozwijać w tym kierunku. Futbol australijski fajnie się rozwija w Europie i w Polsce też dobrze to wróży.
Jeśli w Lublinie uda nam się stworzyć drużynę, to wiem, że jesteśmy w stanie osiągnąć sukces na skalę ogólnopolską. Wtedy będziemy mogli otworzyć profesjonalną ligę, ponieważ do takich rozgrywek potrzebujemy siedmiu drużyn w kraju. To idzie w tym kierunku, a póki co gramy między sobą i staramy się tworzyć drużyny, żeby było nas jak najwięcej.
- Patrząc z perspektywy trenera lubelskiej drużyny Hornets, to dla was teraz najważniejsze będzie w takim razie znalezienie nowych ludzi do gry.
– Jak najbardziej. Jeśli chodzi o utworzenie drużyny, to głównym czynnikiem są zawodnicy, którzy będą chcieli trenować. Jest do tego fajna okazja, bo treningi są prowadzone za darmo. Teraz zbliża się zima, więc mamy treningi raz w tygodniu, w weekend. Na początku prowadziłem zajęcia dwa razy w tygodniu. Na wiosnę ponownie z tym ruszymy, jeżeli ten dzień będzie trochę dłuższy. Jak będą zawodnicy – na treningi zapraszamy również panie – to będziemy tworzyć klub, stowarzyszenie. Będziemy się rozwijać, szukać współpracy ze sponsorami czy patronami.