Pierwszy nasz amerykański port, Cleveland. Rzucamy cumy w środku miasta. Na wyciągnięcie ręki stadion Brownsów, brylujących w zawodowej lidze futbolu amerykańskiego. A wśród wieżowców coś swojskiego, wypisz wymaluj ... warszawski Pałac Kultury i Nauki. Nie ulega wątpliwości, że ktoś od kogoś „pożyczył” tę architekturę. Nasi darczyńcy Rosjanie od Jankesów? A może odwrotnie?
Kochane UeSA...
Ameryka wita nas przenikliwym zimnem i parogodzinną kontrolą wszystkich możliwych służb.
Tuż po rzuceniu cum zaroiło się na statku. Funkcjonariusze Immigration nakazuja wszystkim zgromadzić się w mesie. I rozpoczyna się przesłuchanie. Kolejno, każdego z członków załogi oraz pasażerów pytaja, czy był w Stanach, czy siedział w kryminale, itd. A mnie dodatkowo, czy mam zamiar tutejszym bezrobotnym zabierać chleb, czyli pracować. I pstryk portret, a owa fotka „na wieczną rzeczy pamiątkę” pójdzie do tutejszych akt. Jest też Coast Guard (Straż Wybrzeża). Również z pistoletami, pałkami, kajdankami i dodatkowo – z psami. W sobie tylko wiadomym celu penetrują wszystkie statkowe pomieszczenia od komina po zęzy, w tym, pod naszą nieobecność, kabiny. Nie zabrakło również policji.
– Ale sojusznicy! – wyrywa się bosmanowi.
Dopiero późnym wieczorem amerykański „komitet powitalny” opuszcza statek. Można zejść na ląd. Śnieg z deszczem, przenikliwy wiatr. Z najwyższym trudem docieram do budki telefonicznej. Kolega z dawnych i barwnych lubelskich lat, pracujący obecnie w redakcji jednego z polonijnych pism w Chicago, odbiera telefon. Słyszę:
– Nie, nie będę mieć czasu dla ciebie. A w dodatku tutejsza polonia nie lubi dziennikarzy z kraju. Bo wypisują o niej bzdury... – wieje lodem ze słuchawki.
„Ameryka, Ameryka, kochane UeSA...” – wracając na statek podśpiewuję popularny kiedyś kabaretowy przebój.
Tu rodziły się fortuny
Od samego rana rozpoczyna się szaleństwo przeładunku. Trzy dźwigi samojezdne ustawiają się pod burtą „Isoldy” i natychmiast wielkie role holenderskiej blachy śmigają w powietrzu. Z nabrzeża porywają je natychmiast wózki nadziewając na gruby bolec i wiozą albo do magazynu, albo na – znane z tzw. filmów drogi – wielgachne ciężarówki. Tak właśnie wyobrażałem sobie słynne amerykańskie tempo. Znacznie już lżejszy statek podnosi się do góry. A więc i trap, którym schodzę do miasta, znów przypomina Jakubową drabinę.
Na pierwszy rzut oka Cleveland, dziś dwumilionowa metropolia, jawi się jako miasto bohaterów i milionerów. Takie można odnieść wrażenie oglądając pomniki oraz mauzoleum poświęcone pochodzącym stąd wielkim generałom wojny Północ-Południe: Grantowi, Shermanowi i Claevelandowi (od jego nazwiska pochodzi nazwa miasta).
Imponujące gmaszysko Centrum Rockefellera przypomina, że tu właśnie swój stołek pucybuta rozstawiał ów późniejszy multimilioner. Majątku dorobił się tu nie tylko John D. Rockefeller, lecz i wielu innych, którzy zainwestowali w huty i stocznie. Ich domy utworzyły nawet Uliczkę Milionerów (Millionaires Row).
Polski „król żelaza i stali”
Rozrastające się Cleveland przez pierwszą połowę ubiegłego wieku było magnesem dla tysięcy imigrantów poszukujących pracy, w tym naszych rodaków, czego wspomnieniem jest jedna z dzielnic – Warszawa. Wśród nich największą sławą cieszył się Stanisław Radwan. Jeszcze w przedwojennej Gdyni uchodził on za najsilniejszego marynarza świata. A po wojnie, po znalezieniu się w USA, występując w istniejącym tu Cyrku słynnego atlety Zbyszka Cyganiewicza, zyskał miano „króla żelaza i stali”. Bo też rozrywał łańcuchy, przegryzał monety, łamał podkowy, wokół palca obwijał najgrubsze gwoździe. Zaś trzymając w zębach kółko orczyka, nie pozwolił ruszyć z miejsca parze koni, a kiedy indziej samochodowi. I miał przy tym ... niebywałe powodzenie u kobiet.
Radwan do niedawna jeszcze odwiedzał zawijające do Cleveland polskie statki. Pytał o Polskę, zjadał podwójny obiad, po czym dawał popis ciągle dużej krzepy. Miałem nadzieję na spotkanie z mocarzem-legendą. Niestety. I „król żelaza” nie oparł się starości; ostatnie o nim wieści pochodzą ze szpitala.
Potęga rock and rolla
Współczesne Cleveland najbardziej dumne jest z Rock and Roll Hall of Fame (Panteon i Muzeum Rock and Rolla). Ta efektowna piramida z białego betonu, stali i przydymionego szkła zaprojektowana została przez dużej klasy architekta I.M. Pei (podobną piramidę zaprojektował on dla Luwru). Wzniesiono ją malowniczo nad brzegiem jeziora Erie kosztem aż 92 mln dolarów. Powód do zbudowania Panteonu i ogłoszenia Cleveland „kolebką rocka” jest następujący: Miejscowy radiowiec, Alan Freed, w 1951r, jako pierwszy użył określenia rock and roll. Zważywszy, że nie pochodzą stąd większe gwiazdy tej muzyki, argument to z lekka naciągany. Nie bądźmy jednak małostkowi, tym bardziej, że – proszę rówieśników – po otrzymaniu plastikowej bransoletki na rękę, pełniącej funkcję biletu, wracamy do krainy naszej młodości.
Ze ściany patrzy J. Edgar Hoover, niesławnej pamięci dyrektor FBI, który groził: „Rock and roll jest wrogi prawidłowemu myśleniu ludzi i może spowodować poważne następstwa u naszej młodzieży...” A potem już tylko o wszechświatowej potędze rocka, oczarowania nim Armii Czerwonej (zdjęcia z koncertu w Moskwie) nie wyłączając. Wśród tysięcy eksponatów jest gitara, którą Elvis Presley kupił w 1958 r. pełniąc służbę w okupowanych Niemczech, są jego słynne sceniczne mundurki szamerowane złotem i legendarna chusteczka. Wiele miejsca zajmują ekspozycje poświęcone zespołowi The Beatles, w tym kolekcja przedmiotów należących do Johna Lennona podarowanych przez Yoko Ono, a także: czarodziejowi gitary Jimiemu Hendrixowi, legendarnej grupie The Rolling Stones (chyba komplet fantastycznych strojów Micka Jaggera), Madonnie, Tinie Turner. Pod sufitem wiszą trabanty, którymi jeździli muzycy U2. Itd., itd.
Piramida ta, oczywiście, wypełniona jest muzyką, ilustrującą rozwój jazzu, rocka i pokrewnych gatunków (o tym traktują weekendowe, albo wielodniowe wakacyjne wykłady). Z rozrzewnieniem słucham i oglądam najlepsze „kawałki” Armstronga, Paula Anki, z ciekawością nagrania amerykańskiego objawienia, czyli zespołu N Sync, który w ciągu tygodnia sprzedał 2,4 mln albumów.