Półtora roku temu został zatrzymany przez ABW pod zarzutem oferowania oficerowi WSI pozytywnej weryfikacji. Gdy dowiedział się, że zostanie aresztowany próbował popełnić samobójstwo. Murem stanęli za nim koledzy dziennikarze, którzy stali się mimowolnymi bohaterami "afery podsłuchowej”.
• Kiedy zaproponowałam panu tę rozmowę odpowiedział pan: Dobrze, pod warunkiem, że na moim zdjęciu nie będzie paska na oczach i podpiszecie mnie pełnym imieniem i nazwiskiem. Potrafi pan żartować z sytuacji, w jakiej się pan znalazł?
– To był bardzo gorzki żart. Nikomu nie życzę, by zobaczył kiedyś swoje zdjęcie w gazecie z czarnym paskiem na oczach. By jego rodzina je zobaczyła. To, że jestem podejrzany o płatną protekcję wobec oficera WSI, to najgorsze doświadczenie mojego życia. Nieporównywalne z niczym. Jestem psychologiem, więc próbowałem sobie to wszystko racjonalnie wytłumaczyć: że to nie jest sytuacja ostateczna, że są gorsze nieszczęścia. I nie potrafiłem. Może dlatego, że spośród wszystkich wartości, uczciwość zawsze miała dla mnie priorytetowe znaczenie, a znalazłem się w sytuacji, w której próbowano tę wartość zanegować. Były chwile, gdy myślałem: wolałbym stanąć w obliczu śmiertelnej choroby, nieodwracalnego kalectwa, niż być w sytuacji człowieka podejrzanego o popełnienie przestępstwa.
• Przypomnijmy, jak doszło do tego, że postawiono panu zarzut płatnej protekcji wobec oficera WSI.
– Był 13 maja 2008 roku. Pracowałem w swoim warszawskim mieszkaniu nad drugą książką o ks. Jerzym Popiełuszce. Położyłem się po 3 i zasnąłem. Punktualnie o 6 nad ranem usłyszałem dzwonek do drzwi. Tylko jeden dzwonek. Natychmiast się obudziłem i poczułem, że coś wisi w powietrzu. Było w tym dzwonku coś takiego... jak bicie kościelnego dzwonu. Otworzyłem drzwi. Jacyś panowie, jakieś panie. Przedstawili się, że są z ABW. Weszli do mieszkania w liczbie dziewięciu, potem dołączyło do nich jeszcze czterech. W sumie 13 funkcjonariuszy.
• Powiedzieli panu o co chodzi?
– Tak, od razu. Chodziło o rzekome przekazanie Agorze, wydawcy Gazety Wyborczej, tajnego aneksu do raportu WSI. Dziś wiem, że był to jedynie pretekst do przeszukania mojego mieszkania i zabrania mi wszystkich dziennikarskich dokumentów. Początkowo wydał mi się on tak absurdalny, że ogarnął mnie pusty śmiech. Bo jeśli jest w tym kraju takie medium, z którego oceną rzeczywistości się wybitnie nie zgadzam, z którym wielokrotnie ostro polemizowałem, to jest to właśnie Gazeta Wyborcza. Kilka tygodni wcześniej był ze mną zresztą wywiad w Wyborczej o wojskowych służbach informacyjnych, który ukazywał mnie w mocno krytycznym świetle. Poza tym – patrząc już cynicznie na tę sytuację – tylko skończony idiota mógłby wchodzić w jakieś dziwne układy z gazetą, która ujawniła aferę Rywina. Więc pomyślałem, że to jakiś kabaret; wariactwo. Nawet dziennikarze Gazety Wyborczej np. Wojciech Czuchnowski, podkreślali potem, że to jakiś totalny absurd. Zdaje się, że tragikomiczną śmieszność tej sytuacji, a mówiąc wprost kuriozalność takiego pretekstu do przeszukania mojego mieszkania widzieli wszyscy, nawet prokuratura, która szybko wycofała się z tego zarzutu. Wszyscy, z wyjątkiem panów z ABW.
• Kiedy pan zdał sobie sprawę, że to jednak nie jest komedia?
– Kiedy zaczęło się przeszukanie już mi nie było do śmiechu. Jeden z funkcjonariuszy sprawdzał kasety wideo, których mam ponad 100. Drugi włączał i przewijał klatka po klatce filmy DVD. Trzeci opukiwał ściany. Inni wertowali dokumenty, sprawdzali książki, laptopa, kolejni mnie pilnowali. Zapytali o tajne dokumenty. Wskazałem im gdzie są, zaznaczając, że są to wyłącznie dokumenty, które zdobyłem jako dziennikarz, potrzebne do mojej pracy. Zabrano mi dokumenty dotyczące zabójstwa księdza Jerzego Popiełuszki, tajne akta świadka koronnego Jarosława Sokołowskiego pseudonim "Masa” i wiele innych. Podobne dokumenty ma przecież każdy dziennikarz śledczy, który zajmuje się poważnymi sprawami. Pytali, czy mam gdzieś schowane pieniądze, albo broń. Nie miałem ani jednego, ani drugiego. Sprawdzili mieszkanie centymetr po centymetrze. Trwało to w sumie kilkanaście godzin. Funkcjonariusze zachowywali się wobec mnie naprawdę przyzwoicie. Byli sympatyczni, kulturalni.
• Mimo wszystko nie przyszło panu do głowy, żeby w tym czasie z kimś się skontaktować, z adwokatem chociażby?
– Podczas przeszukania mieszkania nie jadłem, nie piłem, trudno mi było myśleć racjonalnie. Dopiero koło godz. 13 mówię: "Panowie, nigdy nie byłem w takiej sytuacji, to wszystko wygląda jak na filmie. Czy ja przypadkiem nie powinienem mieć adwokata?”. Odpowiedzieli, że mam prawo do jednego telefonu. Chciałem zadzwonić do żony, a oni na to: "Do żony, ani do ojca proszę nie dzwonić, bo u nich też jesteśmy”.
• To chyba już nie miał pan wątpliwości, że sprawa jest poważna?
– Tym bardziej że chwilę potem jeden z funkcjonariuszy włączył przypadkowo TVN24. Usłyszałem, że u Piotra Bączka i Leszka Pietrzaka, moich znajomych członków komisji weryfikacyjnej WSI, też odbywa się przeszukanie. Uzmysłowiłem sobie, że to śmiertelnie poważna sprawa. Szyta bardzo grubymi nićmi.
• Pojawił się strach?
– Powiem tak: Jestem dziennikarzem śledczym i na początku ta sytuacja nawet mnie jakoś tam intrygowała z czysto zawodowego punktu widzenia. Był szok; bo przeszukanie, bo ABW, ale też zaciekawienie, co z tego wyniknie. Ale kiedy zobaczyłem na jaką skalę zakrojona jest ta akcja, z ciekawości nie zostało nic. Zostało wyłącznie przerażenie. Tak, już wtedy zacząłem się bać.
• Do której trwało przeszukanie?
– Do godziny 21. Wyprowadzili mnie z mieszkania w kajdankach, na dole czekał już tłum dziennikarzy. Usłyszałem: "Wojtek, trzymaj się!”. Ten okrzyk długo mi potem dźwięczał w uszach. Zawieźli mnie na Rakowiecką; tam badania, rewizja osobista i do izby zatrzymań. Jest ze mną jeszcze jeden człowiek. On śpi, ja nie mogę spać, to już druga doba bez snu. Siedzę na łóżku i myślę. Rano przyjeżdżają po mnie panowie z ABW. Jeszcze milsi od tamtych. "Panie Wojtku, to wszystko się wyjaśni” – pociesza mnie jeden. W prokuraturze zza weneckiego lustra ma mnie rozpoznać Leszek Tobiasz, oficer WSI, którego zeznania mnie obciążyły. Słyszę zarzut: oferowanie oficerowi WSI pozytywnej weryfikacji w zamian za to, że miałem żądać od niego pieniędzy. Oficer miał wykazać się obywatelską postawą i zdecydował się nie zapłacić ani złotówki, a zamiast tego złożył zawiadomienie o popełnieniu przestępstwa. Tyle dowiaduję się od prokuratora. Po chwili słyszę, że będzie wnioskował o 3-miesięczny areszt. Wracam do izby zatrzymań.
• O czym pan wtedy myśli?
– O dzieciach, o rodzinie. Mam 3 córki, żona nie pracuje. Jak sobie beze mnie poradzą, co z nimi będzie? Ból psychiczny nie do wytrzymania. Jedno pragnienie: przestać czuć. Mija trzecia doba bez snu i jedzenia. Chodzę po celi w tę i z powrotem, nie mogę znaleźć sobie miejsca. Przychodzi do mnie policjant, mówi: "Niech się pan nie załamuje”. A ja myślę o słowach Władysława Szczeklika, o którym 2 miesiące wcześniej robiłem materiał: gdy prokurator żąda aresztu, to masz go jak w banku.
• Pojawiły się informacje, że tej nocy, gdy oczekiwał pan na decyzję sądu w sprawie aresztu, podjął pan pierwszą próbę samobójczą.
– To była sytuacja, która mnie pod każdym względem przerosła. Jako dziennikarz śledczy, który poruszał trudne tematy, liczyłem się z różnymi konsekwencjami: procesem sądowym, kontrolą skarbową. Ale przez myśl mi nigdy nie przeszło, że mogę zostać skuty w kajdanki i aresztowany. Tej nocy, gdy dotarło do mnie, w środku jakiej gigantycznej afery się znalazłem, przeżyłem po raz pierwszy załamanie.
• Myślał pan o śmierci?
– Przychodziły mi do głowy takie myśli.
– ...w eskorcie 8 funkcjonariuszy. Dwa samochody, obstawa, jakby mnie zaraz mieli odbijać koledzy dziennikarze. Dziennikarskie komando jednak na nas nie napada i docieramy na miejsce. Sąd decyduje, że nie idę do aresztu, wystarczy kaucja 70 tys. zł. Gdyby pani widziała minę prokuratora: jak można było mnie wypuścić, przecież znaleźli u mnie tyle tajnych dokumentów!
• Czuje pan ulgę po decyzji sądu?
– Ulga jest, ale adrenalina trzyma. Wychodzę. Czeka na mnie żona, są dziennikarze. Jeszcze tego samego dnia jadę do programu Janka Pospieszalskiego, rozmawiamy do północy. W domu nie mogę się odnaleźć. To czwarta noc bez snu.
• Jak na to wszystko reaguje rodzina?
– Żona jest załamana, ciężko to wszystko odchorowuje, jest na lekach. Córka po 13 maja nie poszła już do szkoły. Młodsza pyta: "Tato, czy ty kogoś zabiłeś?”. Nie wiem, jak im to wszystko wytłumaczyć, jak pomóc przez to przejść. Nasze życie nie wygląda normalnie. Jesteśmy nieustannie inwigilowani. Gdziekolwiek się ruszymy, zawsze ktoś jest obok, w telefonach trzaski, nie można rozmawiać. Chodziło o to, żeby nas osaczyć, to była demonstracja za demonstracją.
• Jak zachowują się pana znajomi, środowisko dziennikarskie?
– Większość znakomicie. Bogdan Rymanowski, Janek Pospieszalski, Paweł Nowacki, Czarek Gmyz, Leszek Misiak, Grzesiek Górny, Tomek Rakowski, Staszek Janecki, koledzy z TVP w Warszawie i Lublinie, a także wielu, wielu innych wykazali solidarność, której nie sposób oddać słowami. Prawdziwi przyjaciele. Kilku z nich stało się przez to mimowolnymi bohaterami afery podsłuchowej, która niedawno wyszła na jaw. Podkreślam: otrzymałem ogromne wsparcie od wielu dziennikarzy. Nawet tych, z którymi zawodowo wiele mnie wcześniej dzieliło.
• Wszyscy tak wzorowo zdali ten egzamin z solidarności?
– Nie wszyscy, to był świetny moment do weryfikacji przyjaciół. Kilka bliskich mi osób zamilkło na wiele miesięcy. Być może musieli się jakoś oswoić z tą sytuacją.
• Tymczasem prokurator odwołuje się od decyzji sądu i żąda dla pana aresztu.
– Sylwester Latkowski mówi mi: "Szykują cię do aresztu wydobywczego. Zrobili twój portret psychologiczny, z którego wynika, że wystarczy cię zamknąć, żeby ulepić jak plastelinę. Powiesz im, co będą chcieli usłyszeć, albo posiedzisz długo. Bardzo długo”. Jestem przerażony. Wiem, że taki areszt z 3 miesięcy może się przeciągnąć do 3 lat, albo więcej. Przecież rekord aresztu wydobywczego w Polsce, to prawie 7 lat! I wiem, że już teraz wszystko jest możliwe.
• W noc poprzedzającą decyzję sądu o aresztowaniu pisze pan list, który przekazuje pan kolegom dziennikarzom. To pożegnalny list?
– Ten list miał nigdy nie ujrzeć światła dziennego. Stało się jednak inaczej. Myślę, że pewne decyzje dojrzewały we mnie, to był długotrwały proces, a nie impuls. Świadomość, że zostanę zamknięty w areszcie wydobywczym to była dla mnie jakaś czarna otchłań, w której się pogrążałem. Wiedziałem, że tego nie przeżyję. Albo ja, albo moja żona.
• O decyzji sądu o aresztowaniu dowiaduje się pan w kościele św. Stanisława Kostki.
– Jest 29 lipca 2008 roku. W kościele modlę się od kilku godzin. O 16 dostaję SMS-a od mojego obrońcy Romana Giertycha: "Zła wiadomość, jest areszt”. Tysiące myśli w głowie, napięcie nie do wytrzymania. Rozpacz. Ale nie jestem sam. Przyjeżdżają do mnie dziennikarze, koledzy ze studiów, księża, posłowie nawet. Cezary Gmyz mówi: "Niech cię aresztują tu, przy grobie ks. Jerzego, niech to ma wymiar symbolu”. Czekam, żeby przyszli mnie aresztować. Do północy jest ze mną wiele osób. Potem jedziemy z żoną do siostry.
• Kilka godzin później próbuje pan odebrać sobie życie. To był impuls, czy myślał pan o tym już wcześniej?
– Władysław Szczeklik opowiadał mi, że kiedy siedział w areszcie, dwukrotnie myślał o śmierci. To jest dramat człowieka, który nie wie, przed czym i jak się bronić. Kiedy ktoś popełnia przestępstwo, to może racjonalnie przygotować się do obrony. Jeśli stajesz się bohaterem gigantycznej prowokacji, misternie zaplanowanej i przeprowadzonej, to nic nie zależy od ciebie. Robiłem kiedyś program o fali samobójstw wśród młodych ludzi na Lubelszczyźnie. I wygłosiłem taką pointę: nie ma sytuacji bez wyjścia. A jednak są. Myślisz wtedy: niech to się wreszcie skończy.
• 30 lipca nie znalazł się pan jednak w areszcie. Pojechał pan do kościoła św. Stanisława.
– Ukląkłem przy grobie ks. Jerzego i tkwiłem tam, jak człowiek stojący nad grobem. Modliłem się, ale z tej modlitwy dziś niewiele pamiętam. Potem wyjąłem żyletkę i przeciąłem nadgarstki. Zapadłem w jakiś letarg. Ocknąłem się w kałuży krwi, jakaś kobieta krzyczała, ktoś do mnie podbiegł. Potem szpital, znów niewiele pamiętam. Nafaszerowany środkami uspokajającymi spałem kilka dni. Kolejne miesiące to okres załamania, na krawędzi życia i śmierci, który przetrwałem dzięki żonie. Bez niej by mnie nie było.
• Miał pan sporo czasu, żeby zastanowić się nad zarzutem, który panu postawiono.
– Początkowo byłem jak dziecko we mgle. Nic nie wiedziałem i nie rozumiałem. Olbrzymią pracę wykonali jednak dziennikarze śledczy, którzy dotarli do kulisów tej prowokacji. Dwóch byłych pułkowników WSI, specjalistów od kombinacji operacyjnych, miało na celu zdyskredytowanie znienawidzonej przez wielu oficerów wojskowych służb specjalnych komisji weryfikacyjnej WSI. Ja, zbierając materiały do książki o WSI, miałem dostęp do członków komisji i miałem też informatorów wśród oficerów WSI. Dlatego w tej rozgrywce próbowano mi przypisać rolę pośrednika, który ma – nieświadomie i bez swojej wiedzy – doprowadzić do zniszczenia komisji. Więcej powiedzieć nie mogę, ponieważ obowiązuje mnie tajemnica śledztwa. Czas pokaże, gdzie leży prawda. Szkoda tylko, że jej wykazanie odbywa się tak wielkim kosztem moich bliskich. Nie myślałem, że po dwudziestu latach od odzyskania, podobno, pełnej niepodległości, mogą w naszym kraju dziać się takie rzeczy.
• "Popełniałem błędy, ale nigdy nie popełniłem przestępstwa” – napisał pan w liście. Jakie błędy?
– Nawet pisząc o świecie przestępczym, jak choćby o sprawie świadka koronnego "Masy” nie miałem poczucia, że może mi coś lub ktoś zagrażać. Okazuje się jednak, że służby specjalne to przeciwnik znacznie bardziej niebezpieczny od mafii. Nigdy – podkreślam – nigdy nie spodziewałem się, że mogę paść ofiarą tak misternej kombinacji operacyjnej służb specjalnych. Choć sam niejednokrotnie o takich operacjach pisałem. To był mój błąd.
• Zgubiła pana brawura czy naiwność?
– Nie jestem zawodowcem, specjalistą od gier operacyjnych, więc ktoś może powiedzieć, że wyszedłem na amatora. Być może i na naiwniaka, któremu się wydawało, że coś może. Zbierając materiały do książki o WSI, którą miało mi wydać wydawnictwo "Fronda”, popełniłem proste błędy. Za bardzo ufałem swoim informatorom, wśród których znaleźli się prowokatorzy. Dziś nigdy nie wszedłbym w środowisko WSI bez osłony co najmniej drugiego dziennikarza, a najlepiej kilku. Nie doceniłem skali zagrożenia.
• Czy człowiekiem, którego pan nie docenił był Aleksander L., emerytowany pułkownik wojskowych służb PRL? To właśnie z nim miał pan współdziałać przy składaniu propozycji płatnej protekcji.
– To był człowiek, który dla każdego dziennikarza w tym kraju byłby niezwykle pożądanym źródłem informacji. Moi koledzy mówili: To bezcenny skarb dla dziennikarza. Prawda jest taka, że dostawałem od niego informacje o WSI, jakich nie zdobyłbym nigdy i od nikogo. Był wiarygodny. "Nasz człowiek po stronie zła” – tak o nim mówiliśmy. Po którymś spotkaniu był już dla mnie "Olkiem”. Polubiłem go, ufałem mu, bo przez dłuższy czas przekazywał informacje naprawdę wiarygodne, pomagałem mu zorganizować pomoc psychologiczną dla chorej żony. Teraz za tę znajomość płacę bardzo wysoką cenę. Cenę również za to, że wkładałem głowę tam, gdzie nikt inny nie włożyłby nawet ręki.
• Wciąż ufa pan ludziom?
– Ja rzeczywiście ufałem i ufam ludziom. I to się chyba nie zmieniło. Moja żona nabrała wielkiego dystansu do ludzi, ja nie. Ale mam świadomość, że to jest przyczyną moich problemów, dramatu mojego i moich bliskich. Miałem sporo czasu, żeby o tym myśleć. Ostatnie półtora roku rozebrałem na kawałki i przeanalizowałam tak dokładnie, jak tylko się dało. Piszę o tym w książce " Życie na podsłuchu”. Jej pisanie było rodzajem terapii dla całej naszej rodziny. I rozrachunkiem z tą całą sytuacją.
• Co teraz dzieje się w pana życiu?
– Wróciłem do pracy dziennikarskiej, wydałem drugą książkę o ks. Jerzym Popiełuszce. Czekam, żeby pójść do sądu i zacząć się bronić. Wiem, że miną lata zanim ta sprawa się wyjaśni, ale wierzę, że się wyjaśni. Mimo wszystko nie straciłem wiary w sprawiedliwość. Marzę o tym, by wyjaśnić całą tę nieszczęsną historię. Do samego końca, bez żadnych znaków zapytania, niedomówień i wątpliwości. To warunek niezbędny do normalnego funkcjonowania mojego i mojej rodziny. Tak naprawdę jednak marzę o spokoju. Więcej marzeń dziś nie mam.
• A jeśli zostanie pan skazany?
– Nie dopuszczam do siebie takiej myśli.