Ponad dwieście koncertów, wizyty sławnych muzyków upamiętnione wpisami na ścianach i do Księgi Gości, udział w akcjach charytatywnych, mnóstwo stałych bywalców w różnym wieku i opinia jednego z magicznych miejsc miasta – to dorobek dziesięciu lat działalności lubelskiego klubu Koyot.
W ubiegłym roku prestiżowy dwumiesięcznik wnętrzarski Elle Decoration w swoim cyklu „Deco Przewodnik” przedstawił najpiękniejsze miejsca Lublina. Pośród zaledwie kilku klubów godnych uwagi ze względu na oryginalny design, wymieniony został Koyot.
Do Koyota nie jest najłatwiej trafić. Szczególnie przyjezdnemu, który o jego istnieniu na podwórzu między Krakowskim Przedmieściem a ulicą Narutowicza, dowie się z szyldów na kamienicach obu ulic. Ale kto raz trafi, zapamięta lokal do końca życia.
W Koyocie, z założenia,
wszystko, co nie musi być z innego tworzywa, jest z metalu:
schody w dół do głównego wejścia, schody w górę do toalety, bar, blaty stolików, masywne stołki, półki, ramki dekoracyjnych fotografii, wreszcie budka didżeja. Do tego wentylacyjna, pomarańczowa rura przebiegająca pod stropem przez cały lokal i nawiązująca delikatnie do paryskiego Le Centre Pompidou. Mogłoby to sprawiać wrażenie jakiejś metalowej trumny, albo dziwnego warsztatu, ale tak nie jest dzięki umiejętnej grze kolorów i świateł oraz bezlikowi gadżetów: starych odbiorników radiowych, części motocykli i świetlnych reklam.
Dziś, chociaż ciągle przybywa bardzo ciekawych lokali,
wystrój Koyota wciąż robi wielkie wrażenie
swoją oryginalnością, a co dopiero dziesięć lat temu, kiedy klub niespodziewanie wyrósł na tle chylących się ku upadkowi, zgrzebnych niby-klubów studenckich i dancingów z jednej strony, a budek piwnych z drugiej. Konkurencji w śródmieściu nie miał żadnej.
A wszystko zaczęło się w 1992 roku od spotkania świeżo upieczonego magistra historii Tadeusza Pawła Żądło i młodego architekta Adama Wójcika. Pierwszy wrócił z wojaży europejskich, podczas których zobaczył kluby z prawdziwego zdarzenia i zamarzył mu się własny lokal, drugi był po amerykańskiej przymiarce do wyuczonego zawodu i
chciał się sprawdzić w rodzinnym mieście.
Zaczęli przywracać do życia starą, zapuszczoną piwnicę.
– Pracy było tyle, że musieliśmy z rodziną pomagać robotnikom, aby zdążyć na otwarcie zaplanowane na sobotę 6 marca – wspomina Paweł. – Zostawiłem w tych murach kilka litrów potu...
Kiedy pomieszczenia przybierały nareszcie wymarzony kształt, stanęła kwestia nazwy dla klubu.
– Z nazwą jest tak jak z tatuażem – mówi Paweł. – Nie możesz się pomylić. Dlatego miałem z tym spory problem. W końcu pomysł, jak to bywa w takich sprawach, przyszedł niespodziewanie, kiedy przypomniałem sobie przezwisko z dzieciństwa.
Wołali na mnie Kojot, bo byłem strasznie krzykliwy...
Jak podaje wiem.onet.pl, czyli Wielka Encyklopedia Multimedialna WIEM, kojot (po łacinie Canis latrans) to ssak drapieżny zaliczany do rodziny psowatych (Canidae), zamieszkujący Amerykę Północną i Środkową. Ubarwienie sierści szarożółte, spód ciała białawy. Sylwetką przypomina wilka. Wytrwały w biegu, w pogoni za zdobyczą osiąga prędkość ponad 60 km/godz., poluje na ptaki i ssaki do wielkości królika. Kryjówkę stanowią nory, które kopie lub zajmuje po innych zwierzętach. A więc do rockowego klubu też pasuje jak ulał: drapieżny – jak rock, z Ameryki – jak wielu ulubionych artystów Pawła, nora – jak piwnica. No i ta wytrwałość w biegu do celu.
Otwarcie klubu nie było huczne.
– Raczej taka rodzinno-towarzyskie spotkanie – wspomina Paweł. – W sumie byłem żółtodziobem w show-biznesie i na razie obwąchiwałem teren i środowisko.
Pierwszy koncert
w Koyocie odbył się dopiero 4 czerwca następnego, 1994 roku.
– Niewiele z tego występu pamiętam – wyznaje Bartek Pazura, lider Bloo Zbir, wówczas w Blues Beer Drinkers. – Ale wiem, że bardzo spodobał mi się design klubu.
Sława Koyota, pierwszego rockowego klubu z prawdziwego zdarzenia, szybko rozeszła się po mieście. Do pierwszych stałych bywalców, czyli studentów z pobliskiego Wydziału Pedagogiki i Psychologii UMCS, dołączali lubelscy harleyowcy, tutejsi rockmeni, dziennikarze i rozmaite oryginały z całego Lublina. Gwiazdą klubową był swego czasu pan około czterdziestki, ubrany w starą, zdartą skórę, obwieszony plakietkami rozmaitych zespołów i chętnie opowiadający o wojażach koncertowych po świecie.
W końcu zaczęły się wizyty przyjezdnych muzyków, którzy po wyczerpujących koncertach w dużych salach szukali miejsca na relaks. Na piwku
były tu Edyta Bartosiewicz, Kasia Nosowska, Kasia Kowalska, Anja Orthodox, Anita Lipnicka.
Swoje wizyty upamiętniły dedykacjami na ścianach klubu. Można przeczytać na przykład: „Tutaj był i piwo pił Varius Manx”.
– Skorzystaliśmy z zaproszenia Pawła, który był akurat na koncercie w Kolejarzu – wspomina Darek Maruszak, menago Acid Drinkers. – I chłopakom bardzo się spodobało w Koyocie.
Od pobytu Drinkersów 2 maja 1994 roku ruszyła Księga Gości, w której można znaleźć wpisy Golden Life, Hey, Houk, Varius Manx, Johna Portera, TSA, Oddziału Zamkniętego, Big Day, Closterkeller, Urszuli i Marka Piekarczyka.
Koyot to nie tylko rozrywka. Od pięciu lat
klub uczestniczy w charytatywnej akcji Ewy Dados „Pomóż dzieciom przetrwać zimę”.
Co roku są koncerty, na które wejść można za słodycze, które potem trafiają do ośrodka dla dzieci upośledzonych w Matczynie.
– Wiem, jak one się cieszą z tych łakoci, bo zawsze osobiście je tam zawożę – mówi Paweł. – Ale coraz trudniej znaleźć kapele, które chcą zagrać charytatywnie. Wszyscy pytają o pieniądze.
Ostatnio w Koyocie mniej jest koncertów. Chyba że nadarza się taka okazja jak w ten weekend –
dziesięciolecie klubu.
Dziś, o 20., wystąpią tam rockandrollowo-metalowi Normalsi, jutro, o tej samej godzinie, legenda polskiego rocka Oddział Zamknięty.