To były takie analogowe sposoby komunikacji. Zaczynaliśmy w erze bez internetu. Co teraz się wydaje dziwne, dawaliśmy sobie jakoś radę – rozmowa z Przemysławem Popiołkiem, twórcą zina o muzyce metalowej “Infernal Death”.
• Patrząc już na samą okładkę, można powiedzieć, że w „Infernal Death” skupia się pan na ekstremalnej odmianie metalu.
– Zaczynałem, jak każdy młody metalowiec, od tych spokojniejszych zespołów. Metallica była pierwszą taką grupą, a dalej było Iron Maiden. Im dalej w las, tym większe ciągoty ku ekstremie.
• Jak dawno zaczęła się fascynacja tą muzyką?
– To był dokładnie 1988 rok i płyta „Master of Puppets” Metalliki. To była moja pierwsza metalowa przygoda. Wcześniej był jednak Gary Moore, Def Leppard czy Europe. Jak wsiąkłem, tak już koniec.
• Czyli załapał się pan na erę pierwszym zinów, takich jak chociażby znany „Eternal Torment”?
– Oczywiście. To był mój elementarz muzyczny, z tego się uczyłem. Do tej pory mam kilka numerów właśnie „Eternal Torment”. Kolekcjonuję zresztą takie stare magazyny, na strychu leży ich ponad 1500 sztuk. Wracam do nich czasem z sentymentem. Nawet teraz są dla mnie dużą inspiracją, jeśli chodzi o zawartość i skład graficzny.
• W tamtych czasach ziny były jednym z głównych źródeł informacji o muzyce?
– Tak. Do tego były jeszcze magazyny i audycje radiowe, które czasami bywały w Polskim Radiu. Pisało się też listy do znajomych. To były takie analogowe sposoby komunikacji. Zaczynaliśmy w erze bez internetu. Co teraz się wydaje dziwne, dawaliśmy sobie jakoś radę. Można było zebrać wszystkie informacje, chociaż trwało to dłużej. Dzisiaj mogę zdobyć informację w sekundę, a kiedyś odpowiedź dostawało się nawet po tygodniu. To miało swój urok.
• Wszystko to robili pasjonaci.
– Osoba, która nie była pasjonatem, nie wytrzymałaby tego powolnego tempa wymiany informacji. Szły za tym też spore koszty, bo opłata pocztowa była wtedy duża. Pamiętam, że mieliśmy galopującą inflację, a na znaczki pocztowe wydawało się krocie. Jakość też była gorsza. Wszystko to musiało odejść na bok i zostawała czysta pasja.
• Jarosław Szubrycht pisał w biografii grupy Vader jak wyglądało dystrybuowanie takich zinów. Trzeba było pójść do jedynego czynnego w okolicy punktu ksero, zrobić wiele kopii, a potem rozsyłać je wszystkie pocztą.
– Znam się z Jarkiem od 1988 roku, w pewnym momencie robiliśmy nawet razem wspólny magazyn. Zgadzam się z tym, co on napisał. Pamiętam taki punkt ksero na ulicy Plażowej, przy mojej Szkole Podstawowej nr 7. Kiedy chodziłem coś kserować, to jeszcze dostawałem taką karteczkę: w jakim celu to kseruję. Chcieli wiedzieć, czy nie jest to jakaś podziemna „bibuła” solidarnościowa. Punktów ksero nie było wtedy wcale tak dużo.
• Interesowała się wami bezpieka?
– Interesowała się z racji tego, że była to subkultura, która stała w opozycji do komunistycznych władz. Cały czas subkultury metalowe i młodzieżowe były na celowniku. Nawet później, już w latach 90., dostawałem sygnały, że ktoś się interesuje tym, co robimy.
• Dotykała was cenzura?
– Nie, bo był to obieg „podziemny”, nieoficjalny. Nie było takich osób, które musiałyby nam coś zaakceptować. My byliśmy sami dla siebie cenzorami i to my decydowaliśmy w 100 procentach, co będzie w zinach. Nikt nie miał wpływu na to, jakie będą zdjęcia, czy będą wulgaryzmy, czy kogoś obrazimy. Jeśli komuś się to nie podobało, to po prostu nie czytał.
• Jak zabrał się pan za tworzenie własnego czasopisma?
– Dołączyłem do kolegi – Piotra Piaseckiego – z którym cały czas wydajemy „Infernal Death”. On tworzył swój magazyn chyba od roku 1990, ja dołączyłem rok później, od numeru trzeciego. Najpierw byłem tłumaczem, potem pełnoprawnym redaktorem. Tak się w to wciągnąłem, że 90 procent materiałów ja przygotowywałem, a Piotrek skupił się na części graficznej.
• Czy zmieniło się coś przez ostatnie 30 lat w sposobie przygotowywania tego zina?
– Pierwsze siedem czy osiem numerów było robionych za pomocą ksero. Nie było nas stać na wydrukowanie magazynu. Na pewno internet zmienił bardzo dużo. Gdy przejął on gros kontaktów, wtedy akurat odpuściłem: zacząłem normalną pracę, założyłem rodzinę, urodziły mi się dzieciaki. Gdy wróciłem po wielu latach, to musiałem się odnaleźć w tej nowej rzeczywistości. To nie jest tak, że jestem zwolennikiem lampy naftowej nad elektrycznością, ale cały czas mam sentyment do takiego zwykłego pisania. Dlatego pozostajemy wierni formie papierowej. Nigdy nie pójdziemy w formę elektroniczną.
• Udaje się utrzymać ten specyficzny klimat pisma? Mam tu na myśli często dosadny język czy okładki.
– Mamy stałe grono odbiorców, każdy numer sprzedaje się w 500 egzemplarzach. Z tego co wiem, ludziom się to podoba. Wydaje mi się, że klimat można utrzymać, o ile twórca ma w sobie tę pasję. Udaje mi się przelewać to na papier. Myślę, że ludzie to doceniają. Moi rozmówcy to są moi koledzy, osoby, które znam od wielu lat. Siadamy razem i rozmawiamy na luzie o starych i nowych czasach.
• Zin trafia też za granicę?
– Piszemy tylko w języku polskim. Oczywiście, wysyłamy go też za granicę, bo Polacy mieszkają w różnych miejscach.
• Kiedy umawia się pan z muzykami na wywiad, to dziwią się oni, że ziny jeszcze istnieją?
– Nie dziwią się, bo z reguły są w temacie. Dosłownie kilka dni temu, po 25 latach, nawiązałem kontakt ze Szwedem z blackmetalowej formacji Unpure. Nie miałem z nim kontaktu, ale przez Facebooka jesteśmy połączeni. Zaproponowałem mu rozmowę do kolejnego numeru, ucieszył się. Był zdziwiony tylko tym, że próbowałem go odnaleźć.
Troszeczkę jest sentyment za starymi czasami. Niektórzy cały czas są aktywni. Z innymi nie jestem w stanie się w ogóle skontaktować. Kiedy 15 lub 20 lat temu przestali to robić, to odcinają się od tego grubą kreską. Są tacy, którzy jedną nogą cały czas tkwią w latach 90. i chętnie rozmawiają o starych czasach. Rozmawiamy też oczywiście z młodymi zespołami. Staram się wynajdować nowości, ale tak zupełnie na czasie nie jestem, bo zalew nowych rzeczy jest olbrzymi i musiałbym temu poświęcić wiele czasu.
• Przez te wszystkie lata dużo się działo na naszej lokalnej scenie?
– Tak. Od zawsze byłem związany z lubelską sceną. Zaczynałem od takiego thrashmetalowego zespołu Widmo, który potem zmienił nazwę na Aeternus. Pomagałem im rozsyłać kasety, byłem takim panem od promocji. Śledziłem lubelską scenę przez cały czas. Do tej pory we wszystkich numerach, które robimy, staramy się rozmawiać z lubelakami. Ta scena jest naprawdę bardzo ciekawa, ma dużo nietuzinkowych postaci. Zawsze będę wspierał obecne wydarzenia, czy wracał do starych czasów.
• Niektórzy mówią, że fascynacja metalem to faza, która prędzej czy później przejdzie. Ale trafiają się też osoby, które w wieku 60 czy 70 lat potrafią iść pod samą scenę na koncertach.
– Pamiętam, że gdy pierwszy raz zacząłem słuchać metalu, to mój ojciec powiedział: Przejdzie ci. Nie miał racji (śmiech). Kiedy zacznie się tego słuchać i pokocha się to do tego stopnia, że metal będzie aż płynął we krwi, to nie ma znaczenia, ile się ma lat. Jestem pewien, że są już ludzie blisko siedemdziesiątki, którzy wychowali się na wczesnym Black Sabbath oraz Motorhead i cały czas tego słuchają.
• Pana dzieci też lubią taką muzykę? Wrzucał pan do sieci zdjęcie, na którym widać, jak pana córka pomaga adresować kolejne koperty z egzemplarzami „Infernal Death”.
– Mam trzy córki, ale nie wszystkie słuchają metalu. Nie mam takiej ambicji. Średnia córka Gabrysia ma taką duszę artystyczną, nawet jej rysunki są w ostatnim numerze. Slipknot, Rammstein czy Metallica to są takie nazwy, które elektryzują ją już w wieku 14 lat. Jest tyle świetnej muzyki – folk, jazz czy blues – że każdy znajdzie coś dla siebie.
• Powiedział pan, że nie przewiduje przejścia do formy cyfrowej. W takim razie zin będzie wydawany tak długo, jak będą chęci i siły?
– Ostatni numer ukazał się na wiosnę 2020 roku, kolejny planuje na wiosnę 2021. Mamy zaplanowanych kilku rozmówców, mamy też kilka osób, które chcą współpracować przy pisaniu, chociażby Michał Kowalski z Lublina, aktywista i dziennikarz. Mam nadzieję, że jeszcze kilka takich osób się znajdzie. Traktujemy to wszystko bardzo hobbistycznie. Jeśli im i mi się będzie chciało, to będziemy to robić.