Rozmowa z Moniką Borzym, wokalistką jazzową o jej najnowszej płycie „Back to the garden”, na której znalazły się utwory kanadyjskiej legendy Joni Mitchell.
• Dlaczego zdecydowała się pani na Joni Mitchell?
- Muzyka Joni Mitchell mimo że bardzo inspirująca (czerpali z niej między innymi Leonard Cohen, Bob Dylan, Prince) jakoś się do Polski nie przebiła. Zajęłam się jej twórczością, żeby zaznaczyć jej ważne miejsce nie tylko w folku, ale w muzyce w ogóle. Zdecydowałam się na lata 1967-1975 - pierwsze siedem lat twórczości Joni, kiedy Jej kompozytorski geniusz był już niepodważalny, a warstwa muzyczna jeszcze jakby nieco nieopierzona. Pytając o Joni często słyszę, że te utwory nie przetrwały próby czasu, że nie jesteśmy „osłuchani” z taką muzyką, że brzmi ona wręcz oazowo...
Chciałam się z tymi piosenkami zmierzyć, pomóc innym się do nich dostać, „podać” w nieco bardziej aktualnej formie.
• Trudne zadanie?
- W tym czasie Joni nagrała siedem płyt z trudną muzyką, oszczędną w formie, hippisowską. Słuchałam ich na okrągło i wybrałam te, z którymi mogłam się utożsamić i które wydawały mi się plastyczne, chętne do współpracy. Praca nad tą płytą zajęła mi to około roku. Dla mnie to nie są covery. W historii muzyki nie tylko wokaliści ale też instrumentaliści jazzowi wykonują „standardy” czyli piosenki napisane przez wybitnych kompozytorów. Nikt nie nazywa tych kompozycji „coverami”. Ja w poszukiwaniu moich „standardów” zdecydowałam się śpiewać piosenki Joni, które wpisały się już w kanon klasyków. Traktuję je tak samo jak standardy jazzowe.
• Czy ta płyta jest bardziej dojrzała od poprzednich?
- Piosenki, które wybrałam, Joni nagrała pomiędzy 25 a 32 rokiem życia. Jestem teraz w tym samym wieku, w którym ona była po premierze swojej pierwszej płyty. To czas, kiedy dziewczyna przeradza się w kobietę. Bardzo silnie odczuwam tę przemianę. Zaakceptowałam w swoim śpiewaniu subtelność i nostalgię, przed którą przez ostatnie trzy lata próbowałam się bronić. Próbowałam być bardziej dynamiczna, drapieżna. Uświadomiłam sobie, że ukrywałam swoją kobiecość, dziewczęcość pod maską, chroniłam ją zbroją. W tym sensie śpiewanie tych piosenek było dla mnie terapią.
Ta płyta jest też bardziej dojrzała dlatego, że samodzielnie o wszystkim decydowałam: zarówno o sprawach organizacyjnych jak i muzycznych.
• Czy ta płyta jest trochę „na przekór” temu, co dzieje się teraz na rynku muzycznym?
- Otacza nas bylejakość, przeciętność, elektronika „zlepiona” na komputerze. Zalewa nas analfabetyzm, za pisanie tekstów biorą się ludzie, którzy nie mają o tym pojęcia. Nigdy nie chciałam być częścią czegoś takiego. Dla mnie w muzyce najważniejsze są kunszt i emocja. Coraz częściej się o tym zapomina. Instrumentalista używając muzycznego języka przekazuje siebie słuchaczom, swój indywidualny, niepowtarzalny styl, gra swój charakter. Kształcę się muzycznie od kilkunastu lat i kunszt instrumentalistów to moja wielka inspiracja. Muzyka jest dla mnie nośnikiem rzeczy mądrych i pięknych.
• Mieszkała pani w Stanach Zjednoczonych, skąd decyzja o powrocie do Polski?
- Wciąż krążę pomiędzy Stanami i Polską. Nadal mam mieszkanie w Nowym Jorku, współpracuję z amerykańskimi muzykami, co widać między innymi na mojej najnowszej płycie. Do współpracy zaprosiłam m.in. wybitnego gitarzystę z Los Angeles - Mitchella Longa i nowojorskiego producenta Devina Greenwooda. Ale Warszawa to mój prawdziwy dom, nie umiem bez niej żyć. I bez ludzi tu. Poza tym w Europie dużo łatwiej się żyje muzykom. W Stanach, wbrew powszechnym opiniom, wielkim przywilejem jest życie tylko z muzyki. Chyba, że ze statusem gwiazdy. Większość moich przyjaciół jazzmanów poza muzyką ma „normalne” prace.