ROZMOWA Z Pauliną Gubą, zawodniczką AZS UMCS Lublin
- To chyba był najbardziej wyczekiwany urlop w pani życiu?
– Zdecydowanie (śmiech). Mam za sobą najdłuższy i najtrudniejszy sezon. Bardzo się cieszę, że wreszcie zaczęłam okres regeneracyjny. Oczywiście, to był dla mnie także najlepszy sezon. Mimo ogromnego zmęczenia jestem też dumna z tego co udało się osiągnąć.
- Co się nagle zmieniło? Jeszcze dwa lata temu zabrakło pani na igrzyskach olimpijskich centymetrów, żeby dostać się do finału. A teraz jest złoto mistrzostw Europy...
– Przede wszystkim zaczęłam dużo mocniej trenować. Swoje zrobił trening motoryczny, a także profesjonalna opieka psychologa. To chyba były kluczowe sprawy. A do tego wszystko w odpowiednim momencie zaprocentowało.
- Pani życiowa forma zbiegła się z transferem do Lublina. Zmiana klubu też miała znaczenie?
– Na pewno tak. Miałam spokojną głowę, zabezpieczenie finansowe i o nic nie musiałem się martwić. Duże ukłony dla klubu i dla miasta. Cały czas czułam ich wparcie. Mam nadzieję, że już trochę wynagrodziłam to wszystko medalem mistrzostw Europy.
- Podobno duże zasługi w sprowadzeniu pani do Lublina ma Malwina Kopron...
– Zdecydowanie tak. Przyjaźnimy się od dawna i Malwina polecała mi AZS UMCS. Duże podziękowania także dla niej.
- Który występ ocenia pani jako kluczowy w drodze po złoty medal mistrzostw Europy w Berlinie?
– Szczerze mówiąc moim zdaniem ważny był przede wszystkim konkurs w Londynie. To chyba był Puchar Świata. Udało mi się po raz pierwszy pchnąć ponad 19 metrów na tak dużej imprezie. Wcześniej miałam ten problem, że kiedy konkurs toczył się przy dużej publiczności i mocniejszych rywalkach ja nie do końca radziłam sobie z tą otoczką. Myślę, że właśnie wtedy przełamałam jakąś barierę psychiczną. Potem poszło już z górki.
- Teraz można już chyba śmiało powiedzieć, że ostatnie próby to specjalność Pauliny Guby?
– Rzeczywiście. I bardzo się z tego cieszę. Nie ma co ukrywać, że właśnie w tych ostatnich pchnięciach decyduje się tak naprawdę, kto zdobędzie medal. Fajnie, że potrafię walczyć do końca. W takich sytuacjach najważniejsza jest głowa.
- Kiedy w końcu pobije pani rekord Polski?
– Zobaczymy. Nie ma co obiecywać. Wiele dziewczyn pchało już ponad 19 metrów, ale nikomu nie udało się poprawić tego wyniku. Mi brakuje tylko i aż 20 centymetrów. Rekord ma już jednak ponad 40 lat. Można powiedzieć, że czas na zmianę nazwiska w tabelach. Mam nadzieję, że na moje.
- Christina Schwanitz nie była zła, za to co wydarzyło się w Berlinie? W końcu wielka faworytka przegrała złoto u siebie...
– Relacje mamy naprawdę bardzo dobre, to fajna dziewczyna. Byłyśmy nawet w jednej drużynie przy okazji Pucharu Interkontynentalnego i dobrze się dogadujemy. A za Berlin nie żywi do mnie urazy. Wcześniej miała wypadek samochodowy i na pewno to też miało wpływ na jej słabszą kondycję podczas mistrzostw Europy. Trzeba też dodać, że mam z nią bilans jakieś 1 do 100 (śmiech).
- Ale w tych najważniejszych zawodach to pani okazała się lepsza...
– Zgadza się. Wiadomo, że to światowej klasy zawodniczka. Przegrać z nią to nie wstyd. A to zwycięstwo w Berlinie to przełom nie tylko w mojej karierze, ale podejrzewam, że także w jej. Przegrać na swojej ziemi, kiedy jest się zdecydowaną faworytką? Po takim czymś na pewno trzeba się zastanowić, co tak naprawdę się wydarzyło.