Szala zwycięstwa zdaje się przechylać na stronę demokratów, ale trzeba zwrócić uwagę na fakt, że nie będzie to wygrana w cuglach. Dlatego spodziewam się chaosu prawnego, skarg i protestów. Myślę, że przegrana strona – ktokolwiek nią będzie – tanio skóry nie sprzeda – ocenia sytuację w USA dr Grzegorz Gil, politolog z UMCS
Trwa liczenie głosów w wyborach prezydenckich w Stanach Zjednoczonych. W chwili zamykania tego wydania demokrata Joe Biden miał przewagę nad urzędującym prezydentem, republikaninem Donaldem Trumpem. Ale wszystko rozstrzygnie się wraz z ogłoszeniem oficjalnych wyników.
– Zaznaczmy, że wybory w Stanach Zjednoczonych tylko czysto teoretycznie odbyły się 4 listopada. Proces zliczania kart do głosowania w rzeczywistości będzie trwał do 12 listopada, kiedy zakończy się zliczanie głosów w Karolinie Północnej. Można jednak było się spodziewać scenariusza, w którym Donald Trump podczas wieczoru wyborczego ogłasza się zwycięzcą. Ma to jedną prostą przyczynę. Wyborcy demokratów lubią formę głosowania korespondencyjnego. Było więc wiadome, że liczenie głosów oddanych listownie będzie rozłożone w czasie. Tym samym Joe Biden powoli będzie zyskiwał przewagę, która już powoli się zarysowuje i która może przełożyć się na co najmniej 270 głosów elektorskich. Szala zwycięstwa zdaje się przechylać na stronę demokratów, ale trzeba zwrócić uwagę na fakt, że nie będzie to wygrana w cuglach. Dlatego spodziewam się chaosu prawnego, skarg i protestów. Myślę, że przegrana strona – ktokolwiek nią będzie – tanio skóry nie sprzeda.
Sondaże jeszcze kilka tygodni temu wskazywały na wyraźną wygraną Bidena. Tymczasem obserwujemy bardzo wyrównaną walkę. Z czego to wynika?
– Eksperci potwierdzają, że w przypadku wyborów w Stanach Zjednoczonych sondaże można po prostu wyrzucić do kosza. Z kilku przyczyn. Na pewno elektorat republikanów wydaje się być stosunkowo niedoszacowany. Proszę wybaczyć, ale wydaje mi się też, że zakażenie prezydenta Donalda Trumpa koronawirusem i dosyć szybkie ozdrowienie mogły dodać mu wiarygodności. Nie mam też wątpliwości, że wielu Amerykanów w obecnej sytuacji ekonomicznej związanej z pandemią po prostu mogło nie chcieć głosować za czymś nowym i nieznanym.
Widać też rosnące poparcie dla Trumpa wśród Latynosów. Biorąc pod uwagę nastawienie urzędującego prezydenta wobec imigrantów – to zaskoczenie?
– Wydaje się, że Donald Trump nieco zluzował retorykę chociażby w sprawie muru na granicy z Meksykiem. Ale kampania niewątpliwie rządzi się swoimi prawami i myślę, że Trump nie był w niej do końca sobą i trochę się cenzurował. Nie bez znaczenia jest też przywiązanie do wartości konserwatywnych wśród republikanów, a ludność latynoska też jest raczej związana z takim podejściem do życia. Nie jestem więc tym specjalnie zaskoczony. Z prezentowanych zestawień wynika natomiast, że Trumpowi odpłynęła część białych mężczyzn, którzy głosowali na niego w 2016 roku. Widać, że w tej czteroletniej skali są duże ruchy elektoratu i Ameryka się zmienia. Wpływ na preferencje wyborcze Amerykanów z pewnością miała też pandemia.
Według szacunków możemy mieć do czynienia z rekordową, sięgającą 67 proc. frekwencją.
– Wysoka frekwencja najczęściej jest wypadkową bardzo silnej polaryzacji społecznej i tego, że oba obozy idą na pełne zwarcie. Ładunek emocjonalny związany z polityką w USA niewątpliwie oddziałuje na ludzi, co przejawia się w postaci licznego uczestnictwa w wyborach. Dobrym przykładem jest tu Polska i ubiegłoroczne wybory parlamentarne i tegoroczne prezydenckie.